Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Rajd przez życie

Tomasz Frohelke [email protected] tel. 052 32 33 222
Od lewej: Ryszard Siadkowski, Mieczysław Urtnowski i Teresa Urtnowska. Pan Mieczysław do teraz jeździ mercedesem, którego sam odebrał prosto z linii produkcyjnej w niemieckiej fabryce.
Od lewej: Ryszard Siadkowski, Mieczysław Urtnowski i Teresa Urtnowska. Pan Mieczysław do teraz jeździ mercedesem, którego sam odebrał prosto z linii produkcyjnej w niemieckiej fabryce. Fot. Jarosław Pruss
Ponad pół wieku za kierownicą. Jedna stłuczka. Pod Sierpcem. Z winy pijanego rowerzysty i kierowcy warszawy. Takiej garbatej, która przed laty królowała na polskich szosach.

- Wracałem z Warszawy do Bydgoszczy. Przede mną jechała nomen omen... warszawa na bydgoskiej rejestracji. Tuż przed Sierpcem przed nią znalazło się trzech rowerzystów. Samochód zatrąbił, dwóch zjechało na prawo, jeden... na lewo. Warszawa nagle zahamowała na środku szosy. Wyprzedzając ją lewą stroną, zahaczyłem i samochód, i rowerzystę, który wylądował w rowie. Okazało się, że rowerzysta był pijany, a sąd za winnego uznał kierowcę warszawy - opowiada Mieczysław Urtnowski w dniu swoich 76. urodzin. Z tego 53 lata "za kółkiem". Kilkanaście jako rajdowiec.

Szybciej, szybciej, szybciej!

- Mietek to legenda Bydgoszczy. Tak, jak teraz Gollob. Nie było i nie ma drugiego takiego rajdowca - bez wahania mówi Ryszard Siadkowski, jego wieloletni kolega. Sam świetny rajdowiec i miłośnik motoryzacji. Jako sportowiec był dwukrotnym wicemistrzem Polski na legendarnym aucie produkcji RFN - NSU Prinz - w 1967 r. w parze ze Zbigniewem Gawryłkiewiczem oraz dwa lata później z Ryszardem Pawlitką. Jako biznesmen ma na koncie... 103 tysiące sprzedanych samochodów.

Lista sukcesów jego starszego przyjaciela jest długa. Mistrz Polski'69, wicemistrz Polski'67 i '71, pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej wyścigu łódzkiego'66 i w tym samym roku zwycięzca rajdu olsztyńskiego z okazji 1000-lecia Państwa Polskiego. Mistrz Polski Północnej'63 czy zdobywca pucharu przechodniego prób zręcznościowych'71, fundowanego przez Automobilklub Bydgoski. Najważniejsi partnerzy to bydgoszczanie - dr Jerzy Sypniewski i inż. Janusz Bronikowski. Ale jeszcze ważniejszy to pani Teresa - żona od 55 lat.

- Motoryzacyjnego bakcyla złapałam dzięki Mietkowi - mówi. - Najpierw nie wyobrażałam sobie siadania za kierownicą, chciałam być tylko pilotem. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez samochodu. Kieruję ponad 30 lat. Miałam jedną stłuczkę z mojej winy. Przez te lata zapłaciłam może ze dwa mandaty. - Czasami, gdy wchodziłem w zakręt i już czułem, że jesteśmy na krawędzi możliwości, słyszałem obok: "szybciej, szybciej, szybciej" - śmieje się kierowca.

Zaczęło się od skody

Pan Mieczysław za kierownicą, szczęśliwy nr 13 i popis jego zręczności.
(fot. Fot. Archiwum Teresy i Mieczysława Urtnowskich)

Pan Mieczysław pokazuje trofea i pamiątki. Biuletyny, notatki nawigacyjne z rozpisanym dokładnie nie tylko każdym zakrętem trasy, ale czasami i każdym... drzewem. Puchary, medale, mistrzowskie szarfy. Skrupulatnie gromadzone stare gazety, m.in. "Motor". - Było tego znacznie więcej, ale część wnuk zabrał - mówi.

Pierwsza była skoda. Z przetargu. Rok 1956. - Miała to do siebie, że gdy wchodziła ostro w wiraż, podnosiło się tylne koło. Silnik dostawał maksymalne obroty, tłok nie zdążył uciekać, zawór skrzywiony. Silnik "przeginał się" na drugą stronę. W tamtych latach mieszkałem na osiedlu Leśnym. Potrafiłem rozebrać silnik, w nocy w małej kuchni naprawiałem go a rano jechałem na kolejny rajd. Tylko raz pozwoliłem przygotować silnik mechanikowi. I podczas rajdu wrocławskiego rozleciał się gaźnik. Sam zacząłem więc robić wszystko. Nikomu nie ufałem.

Potem były NSU za wymienione w PKO bony dolarowe, Fiat 850 na talon z Urzędu Rady Ministrów (za dobre wyniki klub wystosował pismo, a zgodę wyraził prezes URM) i Fiat 1300 kupiony na warszawskiej giełdzie.

- To był drogi sport. Samochody kupowało się albo na targu pod mostem w Warszawie, albo w "Peweksie". A takie auto w zasadzie nadawało się na jeden rajd. Podwozie czasami wyglądało, jakby ktoś w nie młotkiem walił albo strzelał z karabinu. Wracało się na giełdę i po pewnym czasie brali pana za handlarza samochodami. Nie było jednak innej rady, jeśli chciało się startować w rajdach. Dużo trzeba było dołożyć do tego interesu. Nie było żadnych kontraktów czy sponsorów. Klub czasami dawał jedynie na paliwo. Albo za dobry wynik nowe opony.

Klub, czyli Automobilklub Bydgoski. Był też kilkuletni okres startów w Automobilklubie Warszawskim. - To był dla mnie i kilku innych sportowców dość przykry czas. Pewna osoba - nie chcę wymieniać nazwiska - zniszczyła ten sport w naszym regionie. Postawiła na turystykę i społecznych inspektorów ruchu drogowego, czyli ORMO. Rajdowcy się podzielili i pouciekali - część przeniosła się do Olsztyna, a część właśnie do Warszawy.

Czarny koń

Szczęście Urtnowskich polegało na tym, że pan Mieczysław szybko porzucił państwową posadę: - Po ukończeniu uczelni dostałem przydział do "Telfy". W 1961 roku otworzyłem swój warsztat ślusarski. Najpierw na ulicy Jagiellońskiej, przy dawnym rzeźniku koło "Torbydu", a w ostatnim okresie na ul. Krakowskiej. Prywatnie wiodło się znacznie lepiej niż na państwowej pensyjce. W późniejszym okresie eksportowałem swoje wyroby, m.in. do Danii. Stąd oficjalnie miałem dewizy, więc nie było problemem kupowanie w "Peweksie".

Pierwszy start w dużym rajdzie był po roku pracy wyłącznie na własny rachunek. - Chyba z pasją motoryzacyjną się urodziłem. Znajomi widzieli, że dość ostro i dobrze jeżdżę i wciągnęli mnie w rajdy. Nigdy nie dałem się łatwo sprzedać. Mało tego - przez te wszystkie lata w rajdach nie rozbiłem ani jednego samochodu. Nawet stłuczki nie miałem. Nazywali mnie "czarnym koniem".

Był taki rajd pod Chełmnem. Moi dwaj najgroźniejsi konkurenci podglądali mnie, ale nie wiedzieli, czy i kiedy puszczam gaz. Wydawało im się, że nie puszczam. Oni też nie puścili. Jeden dachował, a drugi rozbił w drobny mak całego wartburga. A ja nic.

Ryszard Siadkowski wspomina: - To, że nie było takich maszyn, jak teraz, nie oznaczało, że było bezpieczniej. W rajdzie dolnośląskim Mietek razem z Jurkiem Sypniewskim wyciągnęli z auta jednego rajdowca, posadzili przy samochodzie. Gdy nadjechała pomoc, okazało się, że nie żyje. Były rajdy, w których do mety dojechały trzy załogi z pięćdziesięciu. Czasami trasą było koryto rzeki.

14 minut i 40 sekund

Osobny rozdział to przyjaźń z Sobiesławem Zasadą, zwycięzcą 148 rajdów, w przeszłości kierowcą firmowym Steyr Pucha, Porsche, BMW i Mercedesa-Benza.

W 1970 roku FSO wytypowała z Polski trzy Fiaty 125 p na najsłynniejszy rajd świata - Monte Carlo. Mieli je prowadzić Zasada, Robert Mucha, ówczesny doradca dyrektora FSO i Andrzej Jaroszewicz, czyli syn ówczesnego premiera.

- Żeby nie było żadnych podejrzeń o specjalne potraktowanie kogokolwiek, wytypowani zawodnicy musieli losować samochody - opowiada pan Mieczysław. - Potem auta trafiły do hali fabrycznej, w której trzeba było je odebrać. Mucha do Monte Carlo nie dojechał. Jaroszewicz nie dojechał. Jedynie Zasada z wielkimi bólami i z rozpadającym się tylnym mostem jakoś do Francji dojechał. Zgodnie z regulaminem auto trafiło na zamknięty parking i do samych zawodów nie było można nawet podnieść w nim maski. Jeden z kibiców miał w swoim fiacie tylny most, górski o podobnym przełożeniu. Zgodził się, żeby go pożyczyć. Problemem tylko było, jak go zamontować. Tuż po starcie Zasada od razu pojechał na umówioną stację benzynową. Dziennikarze i uczestnicy wycieczki rajdowej podnieśli samochód do góry i podłożyli kanistry, jako podpórki. Trzech ludzi zaczęło montować most: Aromiński - rajdowiec z Warszawy, Rymler - rajdowiec z Łodzi i Urtnowski - rajdowiec z Bydgoszczy. W trójkę wymiany dokonaliśmy w 14 minut i 40 sekund. "Wolna Europa" i inne media rozgłaszały, że pobiliśmy rekord świata. Zasada odmówił swojej warszawskiej ekipie serwisowej z FSO, która nie potrafiła mu pomóc i wziął nas.

Wyczyn w Monte Carlo obserwowali szef FSO oraz dyrektor departamentu w ministerstwie przemysłu maszynowego. - Obiecali nam, że po powrocie do Polski wszyscy dostaniemy po talonie na samochód. Zgodnie z umową poszliśmy więc do ministerstwa. Urzędnik tak kręcił, że... nikt z nas talonów na oczy nie zobaczył.

Po trzech rajdach Monte Carlo w roli obserwatora i pomocnika przyszedł czas na start. Para Urtnowski-Siadkowski kupiła i przygotowała na tę okazję alfę romeo. Tymczasem, po raz drugi w historii rajd odwołano. Z przyczyn politycznych. Pojechać do Monte Carlo już się nie udało.

Szybko, ale bezpiecznie

Przyjaźń z "Sobkiem" Zasadą trwa do teraz. Tak, jak z wieloma innymi rajdowcami i miłośnikami motoryzacji. - Wówczas w automobilklubie byliśmy jedną, wielką rodziną - wspomina pani Teresa. - Graliśmy w karty, spotykaliśmy się prywatnie. Całe życie toczyło się w klubie. A teraz wszystko jest zniszczone. Proszę pokazać, gdzie w klubach jest wielka rodzina, która poza zawodami spędza czas ze sobą?

Trójka zapaleńców nie ma dobrego zdania o kierowcach na polskich ulicach. - Uważnie obserwuję nauki jazdy, których u nas pełno. Często widzę, jak instruktor pali papierosa i beztrosko rozgląda się na boki. Ręce opadają. Jak może w ten sposób dobrze nauczyć prowadzenia samochodu? - mówi pan Ryszard. - Nie uważam, że trzeba jeździć wolno, byle do celu i niech się dzieje, co chce - dodaje pan Mieczysław. - Jazda może być szybka, ale przy okazji bezpieczna. To ma się chyba we krwi.

W ubiegłym roku Automobilklub Bydgoski świętował 80-lecie. Ryszard Siadkowski otrzymał złotą odznakę, a Mieczysław Urtnowski brązową. - No przecież nie będę reklamować - mówi pan Mieczysław - Mam już Złoty Krzyż Zasługi. Przyznany uchwałą Rady Państwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska