Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Robert Sycz może wreszcie zjeść pizzę, słodycze, wypić colę czy piwo

Rozmawiał KAZIMIERZ FIUT
Dwa złota igrzysk stawiają Roberta na absolutnym szczycie.
Dwa złota igrzysk stawiają Roberta na absolutnym szczycie. Jarosław Pruss
Rozmowa z Robertem Syczem, wioślarskim, dwukrotnym mistrzem olimpijskim oraz świata w dwójce podwójnej wagi lekkiej.

- Mistrz olimpijski po ponad 20 latach wiosłowania założy teraz na nogi ciepłe kapcie, usiądzie w bujanym fotelu i zapali fajeczkę, odcinając kupony z przeszłości?
- To fajna propozycja... Może tak trochę wyglądało ostatnie półrocze, kiedy to moim głównym obowiązkiem było poranne przygotowanie trójki dzieciaków do przedszkola. Później był czas wolny: komputer, wycieczki harleyem, spotkania z młodzieżą w ramach PKOl, czy ze znajomymi. To jednak krótka droga i nie dla podwójnego mistrza olimpijskiego i świata w wioślarstwie. Nie stać mnie na nią. Trzeba myśleć o utrzymaniu rodziny.

- Jakie piętno zostawiły w pana psychice lata katorżniczego treningu i rygorystyczne pilnowanie wagi?
- Często budzę się rano i chcę zakładać dres, ortalion i udać się na bieg. Dopiero po chwili wracam do rzeczywistości, że to już koniec. Nic nie muszę, mogę dalej spokojnie spać.

- Nie straszy też chyba waga. Kiedy ostatnio pan z niej korzystał?
- Przed kwietniowymi kwalifikacjami do kadry. Obecnie jest mi ona obojętna i omijam ją z daleka. Służy natomiast żonie.

Przeczytaj także: Robert Sycz oficjalnie zakończył karierę zawodniczą [zdjęcia]

- Nie wie pan zatem ile obecnie waży?
- Nie jest to już istotne, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że nieco kilogramów mi przybyło. Nic dziwnego, bo gdy mam ochotę pozwalam sobie na pizzę, słodycze, wypiję colę, czy też piwo. W obiadowym menu nie katuję się tylko kaszą, ryżem, bądź warzywami.

- A co z treningami, nie brakuje wiosłowania?
- Wyczynowego absolutnie, rekreacyjnego i owszem. Niebawem wybiorę się na przystań MOS, mojego pierwszego klubu, gdzie zaczynałem przygodę z wiosłami.

- Ze swoimi dziećmi?
- Jeżeli będą chciały, to nie będę stawiał przeszkód. Wyboru dokonają jednak same. Na razie córki "bawią się" w judo, syn pyta, kiedy pojedziemy motorem.

- Wróćmy do sportu. Najbardziej utytułowany polski wioślarz, po ponad 20 latach wiosłowania i to w wadze lekkiej, na zakończenie kariery stwierdza, że odchodzi jako zawodnik przegrany. To chyba nieporozumienie?
- Może to nie zabrzmi zbyt skromnie, lecz założyłem sobie ambitny cel startu na pięciu igrzyskach, tyle ile jest kółek olimpijskich, a przy tym celowałem w przynajmniej jeszcze jeden olimpijski medal i to z tego najcenniejszego kruszcu. Miał być w Pekinie. Do Londynu chciałem pojechać z Mariuszem Stańczukiem, który na ten wyjazd zasłużył. Niestety, organizm się zbuntował i moje założenia legły w gruzach. Schodzę zatem ze sceny pokonany.

- Przegraliście z Tomkiem Kucharskim kwalifikacje do Pekinu. W przeciwieństwie do pana, partner powiedział wtedy dość. Może należało pójść w jego ślady?
- Nie czułem się wypalony, a przy tym wiosłowanie to moja pasja, moje życie. To potrafiłem robić najlepiej.
- Organizmu nie dało się jednak oszukać, zwłaszcza, gdy trzeba było utrzymać odpowiednią wagę. A trenerzy dla mistrza nie mieli taryfy ulgowej.
- Kiedy pływałem z Tomkiem, formę i wagę szykowaliśmy na jedną, docelową imprezę. Wychodziło to nam, jak wskazują wyniki, całkiem dobrze. Nie udało się jedynie w 1999 roku w pamiętnych mistrzostwach w Saint Cathari-nes. Zrehabilitowaliśmy się w regatach ostatniej szansy w Lucernie, a później na igrzyskach w Sydney. Po Atenach to się zmieniło, musiałem udowadniać, że jestem gotowy na początku sezonu, w trakcie i podczas głównej imprezy.

- Zapłacił pan za to na mistrzostwach świata w Bled?
- To był splot kilku czynników. Indywidualne przygotowania poza kadrą wspierane przez klub, ciągłe pilnowanie wagi, rywalizacja o miejsce w dwójce, a w końcu niesamowity upał, jaki zastaliśmy w Bled. Brak kwalifikacji do Londynu przegrałem jednak znacznie wcześniej. To było w pierwszym sezonie po igrzyskach w Pekinie, kiedy szukałem nowego partnera. Z trójki kandydatów najbardziej do mnie pasował mój klubowy kolega Łukasz Siemion. Zajęliśmy nawet 6. miejsce w PŚ. Priorytet miała jednak srebrna czwórka z Pekinu, z której wypadł Bartek Pawełczak.

- Czy to prawda, że niewiele brakowało, aby nie było dwóch złotych medali olimpijskich dwójki Sycz - Kucharski?
- Byłem zdecydowany zakończyć wiosłowanie po nieudanych mistrzostwach w Saint Catharines. Jechaliśmy tam w glorii dwukrotnych złotych medalistów mistrzostw świata. Kwalifikacja do Sydney miała być dla nas formalnością, głośno się mówiło o trzecim tytule, a my zakończyliśmy rywalizację na eliminacjach. Nie przegraliśmy jej na wodzie, przedobrzyliśmy z wagą. Z porażką i konstruktywną krytyką mogłem się pogodzić, lecz nie z pomyjami, jakie wówczas na nas zostały wylane w mediach. Zostaliśmy wręcz zaszczuci. Miałem dość wszystkiego. Od pomysłu rezygnacji odwiódł mnie Zygfryd Żurawski. Ponad dwugodzinna rozmowa w czasie pikniku olimpijskiego na warszawskiej Agry-koli z prezesem Bydgostii, klubu do którego dopiero co wstąpiłem, dała mi wiarę, że jednak karta się odwróci.

- Prezes i teraz podał pomocną dłoń, proponując pracę w klubie, choć mieszka pan w Warszawie. Da się to pogodzić?
- Komunikacja między stolicą, a Bydgoszczą jest bardzo dobra i tania. Mam gdzie mieszkać. Nie będę miał też poczucia straconego czasu, który mógłbym przeznaczyć na trening.

- Bliżej panu do marketingu sportowego, czy do miejsca w trenerskiej motorówce?
- Obie oferty są bardzo atrakcyjne. Marketing sportowy to kierunek, jaki studiuję na WSG, a przy tym miałbym od kogo się uczyć. Uważam bowiem, że prezes Żurawski to jeden z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie, nie tylko w kraju. Korci mnie jednak praca trenerska. Chciałbym przekazać swoje wieloletnie doświadczenie i wiedzę o wadze lekkiej moim młodszym kolegom. Wiem, że nie zawsze dobry zawodnik jest dobrym trenerem, dlatego też pragnę podpatrywać i uczyć się od najlepszych. Może uda mi się zasiąść w motorówce z trenerem Brońcem, "ojcem" moich sukcesów i jego oczyma spojrzeć na niuanse wiosłowania. A może zdam testy i trafię do komisji antydopingowej?

- Marzy się panu wychowanie przyszłych mistrzów olimpijskich?
- To byłoby coś niesamowitego, doprowadzić 10-12-latka do mistrzostwa. Nie wiem jednak, czy starczy mi cierpliwości, albowiem ta droga jest bardzo długa i nie zawsze usłana sukcesam

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska