Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sekretne proroctwo w obrazie Matejki

Karina Obara
Maciej Siembieda: - Zanim usiadłem do pisania „444” przeczytałem z pięćset książek. To z oczytania wzięło się rozpisanie.
Maciej Siembieda: - Zanim usiadłem do pisania „444” przeczytałem z pięćset książek. To z oczytania wzięło się rozpisanie. Paweł Dmochewicz
- Dwadzieścia lat wcześniej, zanim Dan Brown zaczął pisać „Kod Leonarda da Vinci”, odkryłem obraz „Chrzest Warneńczyka” - mówi Maciej Siembieda. - Pisałem moją powieść siedem lat. Dwa razy mnie przerosła i musiałem ją odłożyć, ochłonąć.

W wypadku samochodowym ginie dziennikarz jednej z popularnych gazet. Jego śmierć nie była jednak przypadkowa, ale związana z najbardziej tajemniczym obrazem Jana Matejki „Chrzest Warneńczyka” - tak zaczyna się pana powieść. Jak pan wpadł na to, aby uczynić z tego obrazu bohatera?

Żyjemy w czasach benchmarku, gdzie wszystko musi mieć jakieś odniesienie. I choć mocno mnie złości ten obowiązek pierwowzoru, to przyznaję, że impuls do napisania „444” dał mi „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna.

>> Najświeższe informacje z regionu, zdjęcia, wideo tylko na www.pomorska.pl <<

Bo to taka dobra książka?

Przede wszystkim dlatego, że po przeczytaniu książki utwierdziłem się w przekonaniu, że Dan Brown pisząc ją musiał się doskonale bawić. Zazdrościłem mu przygody, którą niewątpliwie miał podczas tworzenia „Kodu”, poszukiwań i tak dalej. I nagle uświadomiłem sobie, że przecież mam coś takiego w szufladzie. Dwadzieścia lat wcześniej, zanim Dan Brown zaczął pisać „Kod Leonarda da Vinci” odkryłem obraz „Chrzest Warneńczyka”, ale nie wpadłem na to, aby z jego tajemnicy uczynić rozrywkową opowieść.

A jak pan się dowiedział o samym obrazie?

Od przyjaciółki ze studiów, której rodzina była właścicielem „Chrztu Warneńczyka”. W 1983 r. na trzecim roku polonistyki miałem dziennikarski debiut, bo pierwsze dwa teksty, które napisałem, dotyczyły właśnie tego obrazu. Wszystko, co się działo wokół niego było fascynujące. Powstał na prywatne zamówienie i miał wzmocnić znaczenie rodu poprzez upamiętnienie postaci Mikołaja Głębockiego, który był wysłannikiem papieża na #chrzest syna Władysława Jagiełły. Dalej to opowieść absolutnie sensacyjna. Obraz jedzie do #domu Głębockich na Wołyniu, tam za chwilę zaczynają się niepokoje związane z rewolucją i pierwszą wojną światową. Płótno Matejki zostaje oddane w depozyt do Żytomierza do Pałacu Biskupów, ale ślad po nim ginie. Nagle w 1939 r. pojawia się w Zachęcie, a jeden z właścicieli wchodzi na wystawę matejkowską i o mało nie dostaje zawału na widok „Chrztu”, uznanego za zaginiony. Okazuje się, że obraz miał niesamowite perypetie. Był kupiony w #Pradze, potem w Wiedniu - słowem - historia detektywistyczna. Temperaturę podnosi fakt, że w czasie II wojny zajmował się tym obrazem duet złożony z żydowskiego antykwariusza i hitlerowskiego grabieżcy. No i w końcu następują jego poszukiwania, które prowadziła Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce.

Ten obraz w pana powieści ma się przyczynić do pojednania chrześcijaństwa i islamu. Odważne zadanie, a przy obecnych politycznych uwarunkowaniach brzmi jak życzenie, które nie ma wielkich szans, aby się spełnić. Pan jednak pisze o sekretnym proroctwie, które nieznana ręka wyhaftowała na skrawku tkaniny. Skąd ten pomysł?

To fantazja. Jest w tej historii wyraźna korelacja z poszukiwaniem tajemnicy ukrytej na obrazie, czyli z tym, co cała popkultura zna jako „Kod Leonarda da Vinci”. Chciałem odejść od tej konwencji, od gry w podchody, kryptologii, symboliki i rebusów. W „444” rolę szyfru gra idea. Owszem, odważna, wręcz nierealna, ale dlaczego w ogóle jej nie dopuszczamy?

Myśli pan, że świat potrzebuje takiego pojednania?

Świat zawsze potrzebuje refleksji. Nigdy jej za wiele.

W pana powieści historia łączy się z fikcją, a wątki stanowią łamigłówkę dla tych, którzy podczas czytania lubią dociekać ukrytych motywacji bohaterów. Pana bohaterowie jednak są uwikłani w sprawy często od nich niezależne. Powieść „444” przypomina więc nie tylko thriller historyczny, ale i kryminał, powieść łotrzykowską, a chwilami przypowieść. Jak udało się panu połączyć aż tyle gatunków?

Ta powieść była pisana dla rozrywki. To nie jest książka propagandowa i nie liczyłem - pisząc ją - na pokojową nagrodę Nobla (śmiech). Wątki kryminalne, zagadki, akcja - to wszystko ma służyć dobrej zabawie. Jedna z recenzentek ujęła mnie za serce tym, że napisała, że największym walorem książki jest to, że podczas lektury czytelnik zaczyna szukać w internecie granic fikcji. To było moim marzeniem, aby czytając, ktoś chciał, oprócz rozrywki, jeszcze dowiedzieć się czegoś więcej.

Stosował pan jakieś specjalne techniki podczas pisania?

Zanim usiadłem do pisania tej powieści, przeczytałem z pięćset książek - kryminałów, thrillerów; wszystko Kena Folletta, Fredericka Forsytyh’a. Wydaje mi się, że to z oczytania wzięło się rozpisanie. Miałem ogromny stres, bo myślałem, że potrafię napisać bardzo dobrą opowieść, ale na sześć stron, nie na sześćset. Do końca nie wiedziałem, czy nie nudzę, czy dobrze opisuję postaci, po raz pierwszy pisałem dialogi! To, co z tego wyszło, to chyba zasługa intuicji.

Jak długo pan pisał tę powieść?

Siedem lat z przerwami. Pisałem dla przyjemności, nie miałem granicy czasowej. Ta powieść dwa razy mnie przerosła. Raz odłożyłem ją na dwa lata, a później na półtora roku. W pewnej chwili świat powieści zaczął górować nad moim światem, który zaniedbywałem dając się ponieść pisanej przeze mnie historii. Musiałem więc ochłonąć i wracałem, gdy byłem gotowy. Jestem hedonistą, najbardziej cieszyłem się z przyjemności pisania. Ona miała znaczenie nadrzędne.

W przeszłości zdobył pan trzy razy „polskiego Pulitzera”, czyli nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w kategorii reportażu. Czy bogate doświadczenie dziennikarskie pomogło panu w pisaniu powieści?

Absolutnie tak. Dwie nagrody i jedno wyróżnienie dostałem za śledztwa historyczne. „444” i kolejne powieści, które zamierzam napisać to plon moich dziennikarskich śledztw w przeszłości. Znajdowałem, drążyłem i opowiadałem o tym jako dziennikarz, a teraz opowiadam o tym w formie powieści.

Język pana powieści jest bardzo dynamiczny. Czy lata pisania w gazetach i tygodnikach „psują” język na tyle, że trzeba uczyć się pisać na nowo językiem literackim?

Okazuje się, że nie, choć bałem się tego. Dziennikarz piszący informacje powinien unikać przymiotników. Każdy przymiotnik to jest komentarz, tymczasem język dziennikarski powinien być językiem czasowników i rzeczowników. Proszę spróbować napisać sześćset stron za pomocą czasowników i rzeczowników. Będzie to tak dynamiczne, że chyba każdy wypadnie z tak pędzącego tekstu.
W literaturze jest inaczej, wszystko musi mieć tło, trzeba wiedzieć, jak wygląda i jaki jest bohater, w jakiej scenografii dzieje się opowieść. Bałem się opisów i dialogów. A jednak okazało się, że to właśnie dzięki dziennikarskiej przeszłości udało mi się utrzymać językową dyscyplinę.

Modne są teraz szkoły nauki pisania dla tych, którzy marzą o zostaniu pisarzami. Co pan o tym sądzi?

Dobrą rzeczą w tych szkołach jest to, że zajmują się w nich każdym uczniem indywidualnie. Jeśli rzeczywiście pojawiają się w nich ludzie z talentem, to można ten talent ukierunkowywać. O wiele łatwiej to zrobić poświęcając czas jednaj osobie. W każdej szkole jest jakiś warunek wstępu, tutaj jest to pocałunek Bozi w kołysce. Sam jednak nie podjąłbym się uczenia innych pisania powieści, bo to ogromna odpowiedzialność. Obawiam się, że kształtowałbym tych ludzi na swój obraz i podobieństwo. Nie wiem, czy potrafiłbym zrobić z drugiego człowieka brylant taki, jak trzeba, a nie taki, jaki ja bym chciał oszlifować.

Pisarze chwalą się tym, że skończyli szkołę pisania, a rynek chętnie wchłania powieści ich autorstwa.

Bo te szkoły uwzględniają mechanizmy współczesnego rynku: uczą czego chce czytelnik, co się sprzeda - jak konstruować bohaterów, a jak akcję. Poza tym - ułatwiają debiut poprzez znane osoby prowadzące naukę. Szkoły pisania oferujące „szybszą ścieżkę” wydawniczą dają handicap. Zwłaszcza we współczesnej Polsce, w której wydaje się 80 książek każdego dnia. Mój wydawca mówi, że dostaje 15 maszynopisów dziennie, wśród nich jest wiele zasługujących na druk. Sprawdza się więc powiedzenie, że w Polsce o wiele więcej osób pisze niż czyta.

Pana powieść to późny debiut literacki. Co się takiego stało, że zapragnął pan tworzyć świat literacki?

Całe życie chciałem pisać. To było moje marzenie. Niestety, w Polsce z pisania, poza kilkoma wyjątkami, raczej żyć się nie da. Bałem się ryzyka, że ogłoszę światu: mam pióro do wynajęcia i będę pisał wszystko od instrukcji obsługi po scenariusze seriali. Byłem dziennikarzem, potem zająłem się biznesem, który w końcu miał mi dać oddech. Popołudnie życia zawsze wyobrażałem sobie w ten sposób, że będę pisał i cieszył się spokojem. Może to trochę ucieczka od świata, ale w moim odczuciu ta możliwość tworzenia innych światów, o których można opowiadać innym, jest wielką radością. To tak, jakbym żył nie tylko podwójnie, ale i na nowo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska