Sezon na prężenie
- A po co miałbym to ogrzewanie zmieniać, skoro bez zarzutu działają? - wzrusza ramionami Zygmunt Dondalski stając przy oknie w sklepowej witrynie. Przez to okno spoglądał jeszcze jego dziadek, właściciel sklepu kolonialnego. Każdego wieczora przysłaniał je drewnianymi żaluzjami. Dondalski czyniłby to samo, gdyby przed paroma laty żaluzji nie połamali chuligani.
W tym toruńskim domu Dondalski urodził się w 1929 r. i ma zamiar mieszkać w nim do śmierci. I pracować, choć warsztat przekazał już synowi. Ten ostatni wyspecjalizował się w naprawie maszyn do szycia, więc w zakładzie stoją rządkiem polskie Łuczniki, antyczne Singery (w tych maszynach nie ma się co zepsuć, wymagają tylko konserwacji) i profesjonalne Pfaffy. Obok nich stoi wielka rama, z której zakład słynął przez kilkadziesiąt lat. To na niej pręży się obrusy i serwety. Na drewnianych listwach 1200 mosiężnych igiełek ze szlifowanymi końcówkami.
- Sezon na prężenie dopiero się zacznie. Ludzie przypominają sobie o obrusach przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą - mówi Dondalski. - W latach 70. zamówień było tyle, że panie musiały ustawiać się w kolejkę. Dziś zbierze się tego ledwie kilkanaście zamówień. Są jednak stali klienci, jedna pani regularnie przywozi do prężenia firanki z Ciechocinka.
Wizytówka w krochmalu
Firankę należy wyprać, wykrochmalić, a później rozpiąć na wielkiej ramie i tak przetrzymać aż do wyschnięcia. Gotowa, zostaje przewieszona na drążku, po czym zwija się ją w rulon i w tej formie oddaje właścicielce. Naprężona i wykrochmalona firanka daje się prasować, a przede wszystkim wolniej osiada na niej kurz.
- Firanka do wizytówka domu. Gdziekolwiek przechodzę, patrzę w okna i przyglądam się firankom. Prawie wszędzie widać dziś masową produkcję, ale gdzieniegdzie zdarzają się jeszcze piękne ręcznie szydełkowane firanki z bawełnianej nici - mówi Halina Dondalska, żona Zygmunta. - Nic mnie nie przekona, że jest coś przyjemniejszego od takiej wypranej w mydle, wykrochmalonej z dodatkiem modrej farbki i wysuszonej na świeżym powietrzu firanki.
Ruch w prężeniu firan wygasł niemal zupełnie na początku lat 90., gdy stylonowe firany staniały i spowszedniały, a ludzie przestali traktować poważnie okienne wizytówki.
Złotówka za oczko
W tym samym czasie umarł śmiercią naturalną fach pończoszarki, który przez dziesięciolecia dawał chleb pani Halinie. - W latach 80. zaczęli przyjeżdżać do nas ludzie z Niemiec, przywozili całe worki rajstop do repasacji, bo tam już wówczas bardziej opłacało się kupić nowe rajstopy niż reperować - wspomina Halina Dondalska. - Zastanawiałam się, czy i u nas kiedyś do tego dojdzie. Minęło ledwie kilka lat i kraj zalały tanie rajstopy.
Dziś najtańszą parę rajstop można kupić już za 1,60 zł. Córki dzisiejszych czterdziestolatek nie mogą uwierzyć, że ich mamy nosiły podarte rajstopy do naprawy płacąc po 20-50 groszy za zgubione oczko. Rzemieślnicy z całej Polski jeździli wówczas do prywatnej firmy Ringwelskiego, który jako jedyny produkował udane miniaturowe maszynki do podciągania oczek. Urządzonko kosztowało niemal tyle, co miesięczna pensja, ale i tak znacznie mniej niż szwajcarskie oryginały.
Z zegara w warsztacie Dondalskich wyskakuje wiecznie młoda kukułka, która skrupulatnie odlicza dwunastą. Pamiętająca dawne czasy lada pomalowana została we wzory do złudzenia przypominające drewniane słoje: - Malował to pan Rutkowski, malarz kształcony jeszcze w Berlinie. Wzory nakładało się ołówkiem i gumką, dziś jest to sztuka, której próżno szukać u malarzy - z nostalgią wspomina Dondalski. - Prawdziwi fachowcy wymierają.
Świecidełko z igłą
- A prawdziwe przedmioty są zastępowane ich namiastkami - dodaje Piotr Dondalski, syn Zygmunta, który przejął warsztat. - Śmiać mi się chce, gdy widzę w hipermarkecie overlocki za 170 złotych albo maszyny do szycia za 270 zł. Wystarczy zajrzeć do środka, aby przekonać się, że to jedynie świecidełka łudzące wzrok, które z prawdziwymi maszynami nie mają wiele wspólnego. Przyszło nam żyć w świecie jednorazówek. Bo po co naprawiać żelazko za 20 złotych albo suszarkę za 18?
Halinie Dondalskiej żal patrzeć, jak rodziny, które likwidują mieszkania po dziadkach, wyrzucają do śmietnika stare firanki: - Ludzie dzisiejsi nie znają prawdziwej wartości rzeczy. Ale mam nadzieję, że ten kosz z modą kiedyś wreszcie odwróci się do góry dnem i wróci moda na piękne rzeczy. Tak jak z samodziałowymi płaszczami, które były modne w latach 50. I dziś moda wróciła.
A z rzeczami pięknymi rozstać się trudno. Tak jak z syrenką pana Zygmunta, która - choć niebawem stuknie jej trzydziestka - wygląda jakby ledwie wyjechała z fabryki.
W warsztacie przy Szosie Chełmińskiej rozlega się dzwonek telefonu - siemensa z lat 40. Staruszek z czarnego ebonitu ma się znakomicie, dożyje pewnie epoki telefonów jednorazowych.