Oto dwie historie bezdomnych bydgoszczan. - Przeszłości nie mogą zmienić, ale z optymizmem patrzą w przyszłość.
Ryszard, 58 lat - Bezdomny jestem od 1999 roku. Tak się życie potoczyło. Wcześniej mieszkałem z dziewczyną. Ona była studentką. Dobrze nam było razem. Tylko szwagrowie się za dużo wtrącali. Kłótnie, wyzwiska, bijatyki. Wolałem opuścić mieszkanie niż ich widzieć. Teraz żyję z 444 złotych renty. Mam nerwicę. Powinienem brać leki antydepresyjne. Do niedawna jeszcze je kupowałem. Kosztowały 20 złotych. Teraz, po tych wszystkich zmianach w NFZ, musiałbym dać 195. Skąd brać?
Mieszkam na pokoju u kolegi. Tyle, że bez zameldowania. Obiady jem w stołówce Polskiego Czerwonego Krzyża. Ciuchy też z PCK dostaję.
Rodzice dawno nie żyją. Nie mam nikogo bliskiego. To znaczy: mam córkę, ale nie utrzymuję z nią kontaktu. O jej istnieniu dowiedziałem się przypadkiem. Któregoś dnia spotkałem się z tą studentką sprzed lat. To było na ulicy Mostowej. Nie za bardzo mieliśmy wspólne tematy do rozmów, no bo o czym rozmawiać, skoro nie widzieliśmy się kilkanaście lat? Gdy już każde szło w swoją stronę, ona powiedziała na odchodne: - "A wiesz, że masz córkę? Ma już 14 lat". Nie wiem, gdzie mieszka. Nie wiem o niej nic. A chciałbym. Chciałbym też mieć swój kąt. Byle jaki kąt, ale swój.
Mirosław, 57 lat. Mieszkałem z żoną na Jachcicach. Pracowałem, gdzie była robota: w chłodni, w transporcie. W 1999 roku straciłem pracę. Potem wszystko się posypało. Straciliśmy mieszkanie. Przeprowadziliśmy się do innego. Potem sam się wyprowadziłem, bo...
Dlaczego? O tym przeczytasz w dzisiejszej papierowej "Pomorskiej" (wydanie Bydgoszcz).
Przeczytaj cały artykuł już teraz - kup e-wydanie - KLIKNIJ
Czytaj e-wydanie »