A więc zasady zobowiązują - na grzecznych pasażerów czeka w bagażniku tabliczka czekolady.
Był rok 1958. Wcześniej pracowałem jako kierowca w fabryce maszyn i kotłów i w przedsiębiorstwie zabawkarskim. Jeździłem po materiały do ówczesnego Stalinogrodu (Katowice), rozwoziłem metalowe kolejki, skaczące żabki i nakręcane kotki. W samochodzie jadłem i spałem.
Kurs na życie
Któregoś dnia uradziliśmy z żoną, żeby zaryzykować, wziąć pożyczkę i pracować na siebie, najlepiej na taksówce.
Na wszystkich wyjazdach z miasta były jeszcze milicyjne posterunki, żeby wyjechać, trzeba było wylegitymować się kwitem. Licencja taksówkarska zezwalała na jazdę do 20 kilometrów od granicy miasta, więc kursy z Torunia do Chełmży były już wykluczone. Później granicę przesunięto do 50 kilometrów. Dopiero Gierek pozwolił jeździć po całej Polsce.
To były czasy trudne, w których wszystko trzeba było wyszarpać sobie własnymi rękami. Zaczynaliśmy od żelaznego łóżka i wersalki, taki był nasz majątek na początku małżeństwa. Pieniądze na pierwsze auto pożyczyliśmy i spłacaliśmy w ratach. Ta chevroleta rocznik 1937 udała się fabryce: blachy cynkowane, silnik bezawaryjny, przedwojenna konstrukcja inżynierów z Lilpopa, 10 litrów na setkę. Można było rozpędzać się nią do osiemdziesiątki. Tyle że wkrótce pojawił się problem z częściami, które od lat nie były już produkowane.
Numer 2 na drzwiach odziedziczyłem po zmarłym prezesie korporacji. W całym mieście było wówczas ze sto numerów taksówek.
Kurs na Drezno
Po tej chevrolecie była warszawa M20, garbus. Dobra maszyna, rocznik 1956, ale z dziwną przeszłością. Należała do urzędnika z ministerstwa, została zaaresztowana z jakiegoś powodu aż w Jeleniej Górze i do mnie trafiła w częściach. Składałem ją miesiąc. Odwdzięczyła się nad wyraz - można nią było pognać nawet sto kilometrów na godzinę. Tym wozem wyruszyłem z prof. Łyskowską po zagrabione antyki do Drezna. Córce przywiozłem z NRD prawdziwą gumową lalkę z blond włosami, taką która sama przymykała oczy. Ta lalka jeździła później wiele razy na masce, jako ozdoba przy ślubach.
Gdy spłaciliśmy już pożyczkę na samochód, zaczęliśmy budować dom. Pieniędzy z kredytu wystarczyło na pokój z kuchnią i jeden piec. Aby wykończyć resztę, kupiliśmy tysiąc kurczaków. Odchowaliśmy je na pierwszym piętrze naszego domku. Tak zarobiliśmy 14 tysięcy na dokończenie chałupy.
Jeździło się 24 godziny, a później dzień przerwy. Najgorzej zimą, bo żeby nie zamarznąć na postoju, trzeba było jeździć w ruskiej kufajce i w filcakach. Samochodu nie sposób było wyłączyć, bo płynów niezamarzających jeszcze na rynku nie było. Gdy człowiek przemarzł do cna, mógł się rozgrzać jedynie przy koksownikach, które rozstawiano na ulicach.
Kurs na Wrzosy
Taksówkarz zawsze ryzykuje spotkanie z bandytyzmem i nieuczciwością. Tak było w dawnych czasach i tak jest dziś. O ucieczkach bez zapłaty za kurs można by napisać grubą książkę. Najbardziej działa mi na nerwy, taki co zachowuje się jak panisko, bo może mnie "kupić razem z tą gablotą", a później ucieka za róg, żeby nie zapłacić sześć pięćdziesiąt.
Dwa razy mnie napadnięto. Za pierwszym razem w latach 60. Około drugiej w nocy młody mężczyzna zamówił kurs na Wrzosy. Na pętli za ulicą Słoneczną dostałem w głowę ołowianym prętem. I nie wiadomo jaki byłby koniec tej historii, gdyby nie to, że właściciel pobliskiego domu czekał na pogotowie, które miało przyjechać do jego ciężarnej żony.
Łobuz dostał za to cztery lata więzienia. Dowiedziałem się później, że miał pseudonim Topek. Po wyjściu z więzienia zaczął pić na umór, aż doszedł do denaturatu. W końcu powiesił się.
Drugi napad był podczas juwenaliów, już w latach dziewięćdziesiątych. To był chłopak z Warmińsko-Mazurskiego, naćpany na całego. Podwiozłem go na Jesienną. Na miejscu ani myślał płacić. Domagałem się swego, więc on potraktował mnie kopniakami tak, że trafiłem do szpitala.
Gdy człowiek jeździ w nocy, widzi wiele, więc niż by chciał. Weźmy na przykład chłopaka, którego wiozłem na ulicę Jamontta. Zapłacił, podziękował grzecznie, a ja zostałem jeszcze chwilę na parkingu. Za moment trzech mężczyzn wybiegło z klatki, tej samej, do której wchodził mój pasażer. Tknęło, mnie, pobiegłem i zobaczyłem człowieka w kałuży własnej krwi.
Kurs na Wodociągową
Żadnym kursem nie gardzę, nawet takim za 5 złotych, bo do pracodawcy zawsze trzeba mieć szacunek, a dla taksiarza pracodawcą jest pasażer. Przez lata woziłem jedno małżeństwo na ulicę Wodociągową, a z panią Lekczyńską, która miała sklep na Wysokiej, regularnie jeździłem do Warszawy i Krakowa. Wiozłem do chrztów, ślubów i pogrzebów. Teraz często się zdarza, że wsiada do wozu czterdziestolatek. Mówi, że ze mną chce jechać, przez sentyment, bo pamięta jak go przed laty wiozłem do pierwszej komunii.
Niedawno zamówili kurs na ślub młodzi ludzie. Mówię: "Weźcie sobie jakiegoś pięknego mercedesa, co tam mój duży fiat". A oni na to, że wszyscy dziś jeżdżą na ślub mercedesami, a oni chcieliby inaczej. Więc ich zawiozłem, a wóz, tak jak chcieli, sami przystroili. Przysłali mi później piękne pamiątkowe zdjęcia.
Jednego dnia jechałem z trzema osobami na Antczaka, zwykły kurs za 7,50. Gdy dojechaliśmy, jeden pan położył mi 100 złotych i powiedział, że reszty nie trzeba. Wyszedł drugi z tylnego siedzenia i wcisnął w rękę drugą setkę. Tak mnie to rozkleiło, że nawet nie podziękowałem. Przyjechałem więc następnego dnia i na klatce nakleiłem podziękowanie od taksiarza, bo numeru mieszkania nie znałem.
Wiele dobrych wspomnień zostało mi po pasażerach. Pamiętam chłopaka, który sprezentował dziewczynie bukiet róż. Piękny to był widok, więc jak ich przywiozłem na miejsce, podarowałem dziewczynie jeszcze czekoladę od taksiarza. Rzuciła mi się na szyję ze wzruszenia.
Ja zawsze w bagażniku wożę kilka tabliczek czekolady dla miłych klientów.
Kurs na Hannover
Miałem już warszawę 223, gdy wynajęła mnie rodzina z Wielkiej Brytanii. Ona sanitariuszka z 1939 roku, którą wojna rzuciła na obczyznę, wyszła za Anglika. Kawał Polski z nimi przejechałem i później długo jeszcze utrzymywaliśmy kontakty.
Nie było jednak większej przyjaźni niż z państwem Dobslaff. Wsadził mi ich do taksówki portier z hotelu. Uczucia mieszane, bo wcześniej kontakt z Niemcami miałem głównie w czasie wojny. Widziałem jak pod Ślesinem polscy żołnierze zestrzelili hitlerowski samolot. Okoliczni chłopi pobiegli z widłami na tych niemieckich żołnierzy, którzy przeżyli. Później Niemcy wszystkich tych chłopów rozstrzelali. Więc na tych Dobslaffów też patrzyłem bykiem. Ale okazało się, że to wspaniali ludzie. Przyjechali zobaczyć sklep na Klonowica, który należał do nich przed wojną, próbowali odszukać Wandę, dziewczynę, która u nich pracowała.
Tę Wandę znalazłem im po kilku latach w Łasinie. Pamiętam tę chwilę: zachodzimy do ogródka, a kobiecie na nasz widok miska z ogórkami wypada z rąk. Z wdzięczności Dobslaffowie zaprosili do Niemiec do Hannoveru całą naszą rodzinę. Do dziś dzwonią, pytają o zdrowie. Wszystko dzięki taksówce.
Kurs na Łóżkowice
Po 50 latach spędzonych na taksówce policjanci przymykają oko na staruszka. Zdarzyło mi się w środku nocy nie zauważyć zakazu wjazdu. Spod ziemi wyrósł radiowóz: "Dokąd pan chce tędy dojechać?". A ja na to: "Moja culpa, przepraszam, jadę tylko do Łóżkowic, pod Pierzynowice".To już mi pozwolili do tych Łóżkowic jechać bez kary. Słyszałem, jak jeden policjant mówi kiedyś do drugiego: "Wiesz kogo zatrzymałeś!? To jest ostatni Mohikanin!".
Ale raz zapłaciłem mandat. To było za Gierka, kiedy wprowadzili obowiązek używania pasów. Więc za te pasy mnie ukarali. Za prędkość nigdy. W życiu się nie rozpędziłem bardziej niż do 120 kilometrów. Bo na głupotę nie ma ABS, a nie chcę, żeby ktoś się przeze mnie pożegnał z życiem. To prędzej na mnie nadejdzie czas.
A dziś moja jazda to walka z samotnością. Żona, Felicja, była kobietą z tamtych czasów: matka, kochanka, kucharka, kasjerka, wszystkim była dla mnie. Więc teraz każdej nocy wsiadam do taksówki, żeby bez niej nie zwariować.
I to mnie będzie trzymać przy życiu, dopóki nie każą dziadkowi oddawać prawa jazdy. Serdeczność pasażerów daje mi życie. Tych, którym nie przeszkadza, że mój fiat jest z 1988 roku. Staruszek już pewnie do końca ze mną zostanie. I piesek ruszający głową, który jeździ ze mną ponad 30 lat również. Fiat przejechał już trzy setki i dzielnie się trzyma, silnik od poloneza nie doświadczył jeszcze klucza, skrzynia biegów nowego typu pięciobiegowa, też przyzwoita.
Wsiedli niedawno jedni państwo, którzy mnie z postoju zapamiętali, jeszcze jako dzieci. Pytają "A samochodu pan nie będzie zmieniać?". Odpowiedziałem żartobliwie, że właśnie mam zamiar na czarny, ze srebrnym krzyżem i przyciemnianymi szybami.
A tamta pani na to: "To już lepiej niech pan nie zmienia, bo w tym nowym możemy pana nie rozpoznać".
Adam Willma