https://pomorska.pl
reklama

To strażacy ochotnicy z regionu są najszybciej na miejscu i ratują życie ludzi

Maciej Czerniak
System reagowania w sytuacjach kryzysowych w dużej mierze opiera się na strażakach ochotnikach. Na zdjęciu druhowie z OSP Dąbrowy Chełmińskiej.
System reagowania w sytuacjach kryzysowych w dużej mierze opiera się na strażakach ochotnikach. Na zdjęciu druhowie z OSP Dąbrowy Chełmińskiej. Tomasz Czachorowski
"Po wypadku reanimowaliśmy młodego człowieka. Czynności życiowe ustały, ale ratownicy dalej walczyli o życie tego mężczyzny. W szpitalu czynności przywrócono. Takich rzeczy się nie zapomina”. To strażacy ochotnicy są najszybciej na miejscu.

W Dzień Strażaka, 4 maja przypominamy nasz archiwalny tekst z 2021 roku.

- W naszej służbie dobrze znane jest powiedzenie, że ranny ratownik, to żaden ratownik. Już sam proces alarmowania powoduje podniesienie poziomu adrenaliny – mówi Karol Smarz, strażak ochotnik z OSP w Dąbrowie Chełmińskiej, a na co dzień w stopniu starszego kapitana w PSP rzecznik prasowy miejskiej komendy w Bydgoszczy.

- Serce każdego ochotnika, nawet tego, który kiedyś jeździł, a już nie wyjeżdża, bije szybciej. Kiedy rozlega się alarm. Moi koledzy na pewno wiedzą, o czym mówię. Mimo tego skoku adrenaliny, cały czas musimy pamiętać o naszym bezpieczeństwie. Trzeba uważać, by wyjeżdżając do akcji nie spowodować wypadku.

Sekundy na wagę życia

Początek 2021 roku, ostatnie dni lutego. Mróz, który trzymał od dwóch tygodni nieco odpuszcza, ale i tak jest przeszywająco zimno. Strażacy z Dąbrowy Chełmińskiej dostają zgłoszenie o wypadku, do którego doszło dwie miejscowości dalej. Po kilku minutach od alarmowania są już na miejscu zdarzenia.

To Cię może też zainteresować

- Młody mężczyzna był przygnieciony przez samochód osobowy – mówi Smarz. - Kierowcę udało się szybko wydostać spod pojazdu. Ale doszło do zatrzymania krążenia.

Nie ma czasu na kalkulacje. Strażacy przystępują do resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Kiedy trwają desperackie próby przywrócenia życia poszkodowanemu, na miejscu zjawiają się strażacy z JRG-2 w Bydgoszczy. Przyjeżdża pogotowie. Ratownicy medyczni wiozą poszkodowanego do szpitala w Bydgoszczy. Reanimacja trwają nieprzerwanie w karetce. W szpitalu udaje się przywrócić czynności życiowe.

- To była jedna z tych sytuacji, które naprawdę na długo zapadają człowiekowi w pamięć. Ten mężczyzna został uratowany. To się liczy – mówi Karol Smarz. - Takie akcje pokazują, jak ważne jest, by ochotnicze straże pożarne były dobrze wyposażone, dobrze wyszkolone.

Wybory 2025. Zwycięstwo Nawrockiego, wysoka frekwencja

Dalszy ciąg artykułu pod wideo ↓
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Poza miastami to właśnie strażacy OSP najczęściej jako pierwsi docierają na miejsce. Jeżdżą do pożarów, wypadków. Fakt, że ochotnicy z lokalnych jednostek świetnie znają swój teren, też jest bardzo ważne. W naszym regionie zdarzeniami, które najczęściej absorbują strażaków ochotników, są pożary lasów. Przy ich gaszeniu właśnie niemal topograficzna wiedza o terenie, jaką dysponują druhowie, jest na wagę złota.

- W swojej służbie przeżyłem mnóstwo pożarów lasów, ale nawet po latach te zdarzenia wywołują ogromne emocje – mówi z kolei Łukasz Wiśniewski, naczelnik OSP w Solcu Kujawskim. - Ogień, który obejmuje korony drzew, przenosi się bardzo szybko i naprawdę trzeba wiedzieć, jak działać, by taki pożar opanować. Równie ważne jest, by potrafić podejmować właściwe decyzje. Takie, by żaden ze strażaków nie został poszkodowany w trakcie akcji.

Wiśniewski poza tym, że służy w OSP, od 17 lat jest także strażakiem zawodowym. W OSP, jak mówi, właściwie od kiedy pamięta. Wcześniej naczelnikiem był jego ojciec. Sam też zaczynał przygodę ze strażą od młodzieżowej drużyny pożarniczej.

Kiedy nie da się zapomnieć

- Pierwsza interwencja, która zapadła mi w pamięć, to jest wypadek na drodze krajowej nr 10. Samochód, którym jechała rodzina, uderzył w drzewo i niestety trzy osoby zginęły – wspomina z dowódca soleckiej straży. - Pomocy udzielaliśmy córce, której ciało zostało przygniecione samochodem do drzewa. O takich historiach wolałbym nie pamiętać. Trzeba to jednak jakoś przełknąć i działać dalej.

Przy pożarach, działaniach ratowniczych liczy się każda sekunda. Są jednostki OSP, które od momentu zaalarmowania potrafią wyjechać w dwie, trzy minuty. Bywa, że strażacy wsiadają do wozu i w drodze jeszcze ubierają się. - To wszystko jest dynamiczne, jest mało czasu, a chcemy działać jak najszybciej – mówi jeden z ochotników. Taka jest praktyka, choć zakazana. Tak bywa, że życie często nie mieści się w ryzach określonych przepisami.

Na ten temat mówi Wiesław Ziółkowski, komendant OSP w Czernikowie: - Nigdy nikt w szkole pożarniczej nie uczy, żeby wsiadać i dopiero ubierać się w samochodzie. Do wozu wsiada się kompletnie ubranym. O tym stanowi dokumentacja strażacka, przepisy BHP. Wiele jednostek tak robi, ale nie jest to prawidłowe działanie. Zawsze dowódca daje sygnał do wyjazdu i od tego momentu kierowca bierze odpowiedzialność za bezpieczeństwo.

W Czernikowie trwała żałoba. Strażacy potrzebowali jeszcze czasu, by oswoić się z myślą, że w ich szeregach już nigdy nie pojawi się Ewelina Marchlewska i Jan Kwiatkowski. Oboje zginęli 2 grudnia 2021 roku rano, gdy wjechali na akcję. Doszło do zderzenia z tirem.

Ewelina była w OSP Czernikowie dopiero od dwóch miesięcy. Przedtem jeździła na akcje jako druh w Gniewkowie, Steklinie, Mazowszu. Była też ratowniczką medyczną i pielęgniarką w Zespole Zabezpieczenia Medycznego 4 Pułku Chemicznego w Brodnicy.

Pełna energii, nie mogła usiedzieć na miejscu.

- Tu w Czernikowie miała rodzinę. Tak się złożyło, że trafiła do nas. Bardzo chciała brać udział w działaniach ratowniczo-gasniczych. Wcześniej w Steklinie służyła, od kiedy skończyła 18 lat – mówi komendant Ziółkowski. - Tam właśnie zdobyła wyszkolenie ratownika medycznego. Wielokrotnie brała udział w zawodach pożarniczych. Była osobą bardzo zaangażowaną i pełną energii. Miała naprawdę szerokie zainteresowania – wojskiem, strażą, karetką. Lubiła jeździć. Podobała jej się armia, mundur, strzelanie. Nawet planowała wyjazd na misję… W orkiestrze dętej grała na saksofonie tenorowym.

Ewelina Marchlewska udzielała się też społecznie, charytatywnie.

Śmierć Eweliny i Jana wstrząsnęła strażakami nie tylko w Kujawsko-Pomorskiem. Zbiórki w hołdzie ofiarom wypadku odbyły się w jednostkach w całej Polsce.

Na pomoc w katastrofie

Służba w OSP to jednak nie tylko gaszenie pożarów, czy pomoc poszkodowanym w wypadkach drogowych. To też walka z żywiołem.

Maj 2010 roku. Nadwiślański odcinek w rejonie miejscowości Złotoria zagrożony jest zalaniem. Zbliża się wielka fala powodziowa, która spustoszyła już Małopolskę, sieje zniszczenie na Mazowszu.

- Sprawdzaliśmy regularnie stany wody w Wiśle - mówi Grzegorz Wilmanowicz, naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej w Złotorii. - Po kolei byliśmy informowani o tym, że woda przekracza stany: ostrzegawczy i alarmowy. W końcu zrobiła się naprawdę wysoka. Nie pamiętam już, sięgała 8,5 czy 9,5 metra.

W Złotorii nad samą Wisłą jest taka jedna posesja. To najniższy punkt w okolicy.

- Tam właśnie zaczęliśmy budować wał przeciwpowodziowy - wspomina Wilmanowicz. - Zaczęliśmy sami, jako jednostka OSP. Ale wkrótce dołączyły do nas inne. Z całej gminy Lubicz.

Szybko się okazało, że zagrożenie jest tak wielkie, iż usypywanie wału w jednym miejscu na niewiele się zda. W krótkim czasie - dzięki heroicznemu wysiłkowi kilkuset mieszkańców, strażaków, a także wojska i policji udało się utworzyć wał prawie na całej długości gminy. Zagrożonych domów i gospodarstw przybywało. Droga była zalana dość wysoko. - Najbardziej, rzecz jasna bawiliśmy się o budynki położone po stronie Wisły - wyjaśnia Wilmanowicz, który dowodził akcją powodziową.

Mieszkańcom wydawano worki z piaskiem. Ale nikt - jak zaznacza strażak - nie czekał bezczynnie na pomoc.

- Tego się nie da zliczyć, ile ton piasku, ile wywrotek przywieziono - mówi strażak. - Mieszkańcy Złotorii przybywali na miejsce ze swoim ciężkim sprzętem. Wszyscy, którzy posiadali koparki, wywrotki, dowozili piasek, pomagali.

W samej akcji brały udział wszystkie jednostki z gminy Lubicz, z Obrowa. Kaszczorek też był - jak to mówią strażacy - broniony.

- To była jednak z największych fal powodziowych, które przeszły przez Złotorię, ale miejscowość udało się uratować - zaznacza Wilmanowicz.

Pamięta też dzień, w którym po kilkunastu godzinach nieustannej pracy na wałach wrócili do jednostki. Nie minął kwadrans, nie nawet nie zdążył zasnąć, a już strażaków wezwano na pomoc do ratowania budynku przy ulicy Pomorskiej w Złotorii.

- Trzeba było wskoczyć w mokry nomeks i jechać na akcję. Nie było rady - dodaje Wilmanowicz. - Na miejscu standardowe działania: odłączanie prądu, ratowanie tego, co się da.

Po latach szef OSP w Złotorii pamięta z tamtych dramatycznych dni przede wszystkim to poczucie jedności i poświęcenie, które cechowało niemal wszystkich mieszkańców okolicznych miejscowości.

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera

Wybrane dla Ciebie

Kolizja w Bydgoszczy z uczestnikiem zlotu miłośników motocykli Harley-Davidson

Kolizja w Bydgoszczy z uczestnikiem zlotu miłośników motocykli Harley-Davidson

Podlej tym jeżówki w czerwcu, a twój ogród utonie w kwiatach

Podlej tym jeżówki w czerwcu, a twój ogród utonie w kwiatach

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska