Wyruszył kilka dni temu z Bieszczadzkiego Parku Narodowego i konsekwentnie podąża w stronę Helu. Za nim ok. 100 km, przed nim 800. Złapaliśmy go pod Rzeszowem. - Miałem już pierwszy kryzys - mówi. - W środę to był dramat. Szedłem pięć dni w deszczu i nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Posmarowałem je maścią i obwiązałem kostki bandażami.
Deszczowa pogoda, do tej pory, nie pozwoliła Przemkowi na rozbicie namiotu. Na szczęście torunianin korzystał z gościnności miejscowych i trafiał na okazje.
- Poznałem przemiłych ludzi. Napalili mi w kominku i w końcu mogłem się wysuszyć. Zrobili mi herbatę z cytryną. Ogrzałem się i poczułem lepiej - opowiada.
Przed Przemkiem jeszcze kilka tygodni marszu.
Czytaj e-wydanie »