Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragedia w Pniewitem nie mieściła się w liczbach, aż do śmierci dzieci na przejeździe

Maciej Czerniak
Inspektorzy Państowej Komisji Badania Wypadków Kolejowych byli na miejscu zaraz po tragedii w Pniewitem. Po lewej stronie widać nasyp kolejowy, który później częściowo zrównano do poziomu drogi
Inspektorzy Państowej Komisji Badania Wypadków Kolejowych byli na miejscu zaraz po tragedii w Pniewitem. Po lewej stronie widać nasyp kolejowy, który później częściowo zrównano do poziomu drogi archiwum
Matka walczyła o bezpieczeństwo na torach. Zginęła tam jej córka i syn. Według PKP było bezpiecznie. Jednak urząd transportu kolejowego wytyka błędy.

Farsa. Takim słowem mieszkańcy nazywają eksperyment procesowy, który prokuratura przeprowadziła na przejeździe kolejowym w miejscowości Pniewite pod Chełmnem.

- To nie było zrobione tak, jak powinno być - twierdzi Filip Osuch. Jego dwoje dzieci, trzyletnia córka Zuzia i cztery lata starszy syn Mateusz, zginęli na przejeździe 3 czerwca tego roku. Nie mieli szans, kiedy w samochód, którym rodzina wybierała się na wczasy, uderzył rozpędzony pociąg. O spowodowanie wypadku podejrzana jest Kamila, żona Filipa. To ona siedziała tego dnia za kierownicą volkswagena sharana. Grozi jej do ośmiu lat więzienia.

Przeczytaj także: Zosia i Mateusz zginęli w wypadku w Pniewitem. Dziś odbył się pogrzeb [zdjęcia]
Przejazd kolejowy w Pniewitem trudno znaleźć komuś, kto nie mieszka w tej wsi. To miejsce zagubione wśród pól. Gospodarze uprawiają ziemię, która spadając po stromej pochyłości sięga bezpośrednio drogi prowadzącej do przejazdu. Stąd już tylko kilka metrów do torów. Droga gruntowa wije się wiodąc na nasyp. Przed samymi torami ostatni zakręt. Kierowca dojeżdżający do szyn, musi zatrzymać samochód na hamulcu ręcznym, by się nie stoczył w tył. Po lewej stronie tory giną za zakrętem.

- To loteria - mieszkańcy mówią szacując szanse kierowcy, który zmierza przejechać na drugą stronę.
Podobny obrazek Filip i Kamila często oglądali z okien ich domu. Z nowego wykończonego drewnianymi podcieniami budynku do przejazdu jest około trzystu metrów. Filip codziennie pokonywał tę trasę, jadąc do siedziby swojej firmy, która znajduje się po drugiej stronie torów. Tamtego dnia krótko po godzinie 15 rodzina była gotowa do drogi. A przed nimi perspektywa wyczekiwanych wakacji.

- Spakowaliśmy się. Załadowaliśmy rowery, różne zabawki i ruszyliśmy - Filip wspomina dzień wypadku. - Dojechaliśmy tylko do torów. Pod tę górkę. Rozglądaliśmy się jak zawsze. Nie widzieliśmy nic. Nie było widać tego pociągu. Zarośla były duże, wysokie. Pociąg zauważyliśmy dopiero na torach...

Dzieci zginęły na miejscu. Rodzice trafili do szpitala. Kamila doznała poważnych obrażeń kręgosłupa.
Teraz miejsce wypadku wygląda inaczej. Już kilka dni po tragedii PKP nakazało skoszenie wysokich traw zasłaniających kierowcom widok na tory. A 7 sierpnia została usunięta część nasypu. To kilkumetrowej szerokości pas ziemi biegnący po lewej stronie od przejazdu wzdłuż torów. W takich warunkach przeprowadzono w zeszły wtorek eksperyment procesowy.

Na oczach mieszkańców Pniewitego, którzy przyszli na miejsce i pracowników kolei - w tym przedstawicieli Państwowej Komisji Badania Wypadków Kolejowych - szynobus Arrivy ponownie zbliżył się do znajdującego się na przejeździe volkswagena sharan. Filmował i fotografował to policyjny technik.

- Jaką wartość ma to badanie, skoro usunięto ziemię przysłaniającą widok na tory? - zastanawia się Andrzej Grędzikowski, sołtys Pniewitego, który również przypatrywał się pracy śledczych.

Przeczytaj także: Tragedia w Pniewitem. Przejazd pod lupą śledczych [wideo]

Nie ma idealnych warunków

- Eksperyment nigdy nie odbywa się w idealnych warunkach - wyjaśnia prowadzący postępowanie prokurator Witold Preis, śledczy Prokuratury Rejonowej w Chełmnie. Te słowa padły w odpowiedzi na pytanie dziennikarza telewizyjnego. "Pomorskiej" prokurator pytany o wartość wtorkowego eksperymentu odparł: - Jego znaczenie jest fundamentalne.

W miejscu zrównanego do poziomu drogi fragmentu nasypu na czas wizji lokalnej wbito drewniane kołki. Na nich na wysokości kilkudziesięciu centymetrów rozpięta została siatka maskująca. Miała imitować warunki panujące tu 3 czerwca.

- Taka farsa, zrobione to byle jak - mówi Filip Osuch. - Poprzedni wygląd tego miejsca jest udokumentowany. Są zdjęcia, filmy. Na pewno my będziemy ten fakt podważać w razie potrzeby - zapowiada Filip.

Zarzuty mieszkańców wsi co do prowadzonych postępowań wyjaśniających w sprawie tego wypadku po raz pierwszy pojawiły się 8 czerwca. Wtedy na zlecenie Polskich Kolei Państwowych PLK skoszono trawy zasłaniające widok po lewej stronie od przejazdu.

Przedstawiciele kolei mają na to odpowiedź.
- Te zarzuty są bezpodstawne - odcina się Karol Jakubowski, z zespołu prasowego PKP PLK. - Trawy miały być skoszone już wcześniej, ale przesunięcie terminu prac było podyktowane pracą na miejscu prokuratury i państwowej komisji - rzecznik ma na myśli badającą okoliczności wypadku PKBWK. - Ich skoszenie nastąpiło po uzgodnieniach z komisją. Podobnie zresztą rzecz się miała z usunięciem nasypu.

- Ten przejazd był, jest i będzie bezpieczny - kwituje Jakubowski, dodając: - Jak zresztą wszystkie w Polsce, które znajdują się pod zarządem PKP PŁK.

Pytań przybywa

Również co do tego, jak rozumieć słowa przedstawiciela kolei. - Skoro tu było bezpiecznie, to dlaczego już po wypadku skoszono trawę? Dlaczego usunięto ziemię przysłaniającą widok po lewej stronie? - pytają mieszkańcy.

Tragedię prognozowano już wcześniej. Mieszkańcy nie poprzestali na rozmowach o tym, jak bardzo niebezpieczny jest przejazd. Pisali do kolei prosząc między innymi o zamontowanie na przejeździe sygnalizacji świetlnej.

- Sołtys wysyłał pisma i my też wysyłaliśmy - zaznacza Filip Osuch. - Odpowiedź przyszła odmowna. Wynikało z niej, że PKP nie zajmie się przejazdem, bo... za mało ludzi tędy jeździ. Przejazd nie jest wart, by podnieść jego bezpieczeństwo.

Podpisy pod ostatnią petycją wysłaną do PKP zbierała sama Kamila O. Mieszkańcy prosili o zmianę kategorii przejazdu z "D" na "C", co umożliwiłoby podniesienie jego bezpieczeństwa.

- Przejazd ma zbyt niski iloczyn przejazdowy, czyli liczbę pokonujących go samochodów i pociągów - tłumaczy Karol Jakubowski. - Wynosi dla tego miejsca 237, a wymagane dla podniesienia jego kategorii jest 20 tysięcy. Został zresztą w 2014 roku zmodernizowany. Była to część prac, które objęły czterdzieści kilometrów torów, przejazdy oraz perony linii 207 między Grudziądzem a Chełmżą.

Długa lista

Zastrzeżenia co do bezpieczeństwa przejścia w Pniewitem mają nie tylko mieszkańcy. Dziennik Gazeta Prawna opublikował wyniki kontroli przeprowadzonej przez Urząd Transportu Kolejowego. Lista uchybień jest długa - informuje DGP: "Od modernizacji w 2014 roku kursujące tędy składy mogą jeździć z prędkością 100 km/h. Urząd stwierdził, że wtedy kierowca nie widzi pociągu z wymaganej przepisami odległości 20 i 10 metrów od torów - i dalej: "Kontrolerzy UTK stwierdzili, że drzewa i krzewy znajdowały się w odległości mniejszej niż 15 m od skrajnego toru". Ponadto według dziennika Kontrola wykazała też brak badań diagnostycznych przejazdu w 2014 r.
Śledztwo prokuratury może trwać miesiącami. - Czekamy na zakończenie prac przez państwową komisję - mówi prok. Preis. - Odrębną opinię wyda biegły z zakresu rekonstrukcji wypadków. Będzie opiniował na podstawie wszelkich materiałów włączonych do śledztwa.

Matka z zarzutami

Po tragedii, jaką była strata dzieci, 31-letniej Kamili O. grozi więzienie.

- Usłyszała zarzut spowodowania wypadku komunikacyjnego ze skutkiem śmiertelnym - mówi prokurator Witold Preis. - To przestępstwo zagrożone karą od 6 miesięcy do 8 lat pozbawienia wolności. Sąd może karę pozbawienia wolności warunkowo zawiesić, a nawet odstąpić od jej wymierzenia i orzec środek karny w postaci świadczenia pieniężnego na cel społeczny.

Prokurator tłumaczy, że postawienie zarzutów było podyktowane zasadą legalizmu. Nakazuje ona obowiązek ścigania przestępstw i wynika to z artykułu 10 kodeksu postępowania karnego.

- Gdybym przesłuchał Kamilę O. w charakterze świadka, a potem biegły orzekający w tym postępowaniu stwierdziłby, że przyczyniła się do zaistniałej sytuacji, to taki dowód stanowiłby tak zwany owoc zatrutego drzewa - zaznacza Preis. - Nie można by go wykorzystać przy stawianiu zarzutów, bo zostałby uzyskany wbrew procedurom. Poza tym Kamila O. mając status podejrzanej ma również o wiele większe prawa niż gdyby była świadkiem. Ma prawo do wglądu w akta sprawy i przysługuje jej prawo do reprezentowania przez adwokata.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska