Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzeźwe dusze na dłoni

Roman Laudański
sxc
Alkoholizm jest chorobą ciała, umysły i ducha, gorszą niż rak - opowiada Andrzej, który przepił połowę swojego życia. Od dziesięciu lat jest trzeźwy. Mówi, że ludzie chcą ratować świat, klimat, a tak naprawdę uratować można tylko człowieka. Choć jednego. Może tym artykułem?

Niedawno opublikowaliśmy reportaż "W okowach mrozu", o bezdomnych, którzy - najczęściej pijani - zamarzają na polskich ulicach. Ponad 220 w całym kraju. Z dziecięciu w naszym regionie. Andrzej przeczytał "Pomorską i napisał do redakcji: "Ci ludzie (uzależnieni bezdomni - przyp. Lau.) mają swój honor i na pewno nie przyjmą łaski. Nikt naprawdę chory nie cierpi jak się ktoś nad nim użala. Trzeba ludziom zaufać. Dać im osobny dom bez nakazów i zakazów. Jedynie pomoc psychologa i terapeuty. Oni, kiedy uwierzą w siebie, zadziwią wszystkich:". Zresztą może o tym sam opowiedzieć, bo przez lata pił.
Pojechałem. Posłuchałem.

Kto przeżyłby na ulicy?

- Butelka jest zazdrosną kochanką, zniszczy wszystko - uśmiecha się smutno. - Wykończy dzieci, żonę i przyjaciół. Zostajesz sam, bo samotność zaczyna się już w domu, kiedy zamykasz drzwi pokoju przed rodziną. Później coś się wydarzy i już zostajesz na ulicy. Sam. A bezdomność wymaga dużo odwagi.

Andrzej pyta: czy jako bezdomny dałbym sobie radę na ulicy? Czy przeżyłbym choć dwa dni? Ja nie, on też nie. A bezdomni dają radę i żyją! - I żaden z nich na nikogo nie napada. Wstają nad ranem, idą szukać puszek, to ich praca i to ciężka. Mieszkają w pustostanach, kartonach. Jak zapukasz - pozwolą wejść. Nie powiedzą: "spieprzaj dziadu". Nie podadzą nogi na dzień dobry. Oni nie są ciężarem dla społeczeństwa. Nie korzystają z opieki społecznej czy lekarzy. Są samowystarczalni. Minister na ulicy nie dałby sobie rady, ale oni - często świetnie wykształceni - z powodzeniem mogliby zostać ministrami.

Wraca do tego, że alkoholizm jest chorobą ciała, umysłu i ducha. - Ciało jeszcze jakoś im tym działa, umysłem całkowicie zawładnęła choroba alkoholowa, a duszę mają złamaną. I nie pomoże im ktoś z serią zakazów i nakazów. Im może pomóc tylko ktoś z ich środowiska. Kto już wyszedł z choroby i bezdomności. I szczerze z nimi porozmawia.

Za pijaka nie pójdę

Maria, żona Andrzeja: - W mojej rodzinie pił ojciec i wiedziałam, że nie chcę pijaka za męża. Kiedy za niego wychodziłam nie pił. Zaczął po dwóch latach małżeństwa. Znajdowałam butelki w samochodzie. Awanturował się, ale nigdy mnie nie uderzył, choć nieraz wolałabym, żeby mi przyłożył, a nie niszczył mnie psychicznie.

Andrzej: - Miałem kochającego ojca, ale kiedy dostawał zaliczkę i pił, wszystkie dzieci uciekały pod łóżko. Kochający tatuś zamieniał się w zwierzę. Zacząłem pić towarzysko. Lepsze alkohole w małych buteleczkach. - Wydawało mi się, że kupuję jedną, a w samochodzie był już cały stos. Później piłem bo piłem. Wielokrotnie jeździłem po pijaku. Jak trafiałem na miejsce i wracałem - nie wiem - rozkłada ręce. - A przecież po drodze jeszcze zatrzymywałem się, żeby się napić. Budziłem się rano i nawet nie wiedziałem, gdzie stoi samochód, ile kasy mam przy sobie. Rano leczyłem kaca. brałem prysznic, goliłem się. I bardzo przeklinałem siebie w lustrze. Aż doszło do tego, że podjechałem pod firmę i bałem się wysiąść z samochodu, bo wiedziałem, że najpierw pójdę po wódkę. Siedziałem, telepało mnie i ogarniał mnie coraz większy strach. Przyjaciel pomógł mi wysiąść. Nie byłem lepszy od upijających się różnymi "wynalazkami", bo i ja kupowałem w sklepach "wisienki - mózgojeby".

Pijany po prostu

Maria: - Było wszystko: delirium, zawał, a ja tłumaczyłam dzieciom, że tatuś jest chory. Pewnego razu syn powiedział: - Jaki chory? Jest po prostu jest pijany! A on wtedy mówił, że dzieci przeciwko niemu buntuję. Mogłam go rzucić. Miałam dokąd odjeść, ale wiedziałam, że wtedy stoczyłby się w najgłębsze dno. I nikt nie zastąpiłby dzieciom ojca. Przetrwaliśmy.
- Ale nie można usprawiedliwiać alkoholika przed szefem czy rodziną. Nie można dawać mu alibi. On na własnej skórze musi poczuć skutki picia - podkreśla Andrzej. - Ja leżałem w kałuży, uświniony, a żona targała mnie do domu, myła, układała w pościeli. Budziłem się rano i wydawało mi się, że wszystko było w porządku. Jak pijak leży w łajnie, to niech w nim się obudzi.
- Sąsiadów się wstydziłam - mówi cicho Maria.

Nie jest za późno

Próbuję przekonać Andrzeja, że ci, co zamarzają, mają umysł przeżarty przez alkohol i na pomoc jest już najczęściej za późno. Kręci głową, gwałtownie zaprzecza i podkreśla, że dopóki człowiek żyje, dopóty nie jest za późno.

Mówi: - Trzeba najpierw zacząć trzeźwieć i znowu uwierzyć w siebie, w ludzi i Boga. Jeden z kolegów, Franciszek, był bezdomny. Utrzymywał się ze zbierania puszek. Oddawał je na złom, brał pieniądze, a za bramą już czekali na niego menele - pijaczkowie, z którymi razem pił. Jest różnica między bezdomnym a menelem. Pijczki spod sklepu wybrały taki sposób życia. Coś ukradną, oszukają. Tego nie zrobi żaden trzeźwy bezdomny. On - w jakiś sposób - dba o siebie. Dopiero kiedy się upije - zamarza. Właściciel hurtowni złomu potrząsnął Frankiem, że pieniądze są dla niego, a nie dla pijaczków. Franek coś zrozumiał i uwierzył w siebie. Dziś prowadzi stację benzynową. Mówił, że nigdy nie wierzył w cuda, dopóki sam nie stał się cudem. Czy to było do pomyślenia?! Ktoś mu otworzył furtkę i pokazał drogę, a każdy alkoholik ma inną drogę. Każdy przypadek jest osobny. Nie można stanąć nad alkoholikiem i zakazywać mu lub nakazywać. Wtedy depcze się jego godność. Na widok munduru każdy zwykły człowiek zastanawia się, co przeskrobał. A co myśli w takiej sytuacji bezdomny? Na pewno nie to, że policjant, strażnik przyszli mu pomóc! Może po cywilnemu powinni chodzić, ale nie w mundurach. Pomaganie jest wielką sztuką.

Andrzej radzi, żeby uwierzyć w bezdomnych. Nigdy nie traktować ich "z góry", bo są bardzo uczuciowi. Mają dusze na dłoni. Opowiada o przypadkach z Zakroczymia, gdzie mieści się Ośrodek Apostolstwa Trzeźwości w klasztorze kapucynów. Przyjechał tam starszy mężczyzna z południowej Polski. Opowiadał, że on to właściwie jest tylko "smakoszem". Taki był z niego smakosz, że mu się ręce trzęsły i nie doniósłby łyżki z zupą do ust. Wody do szklanki też sam nie nalał. Po trzech dniach spotkań i modlitwy wydusił wreszcie z siebie, że jest alkoholikiem. I chce z tym zerwać.

- Tam nie patrzą: czy jesteś trzeźwy czy nie. Witają cię serdecznie. Dlatego stamtąd wracają inni ludzie. Z naładowanymi duszami- przekonuje Andrzej.

Trzeba się ratować

- Różni ludzie tam przyjeżdżają. Kiedyś do spowiedzi poszedł facet, który nie chodził do kościoła 40 lat. Spowiedź odbywa się w pokoju, siedzisz twarzą w twarz z zakonnikiem, rozmawiasz. Kiedy skończyli, kapucyn przeprosił, że nie może dalej spowiadać. Nie ma siły. Tak wykończyło go zło tkwiące przez 40 lat w człowieku. A inny ksiądz-alkoholik, po jednym ze spotkań w AA (Anonimowi Alkoholicy) powiedział, że w konfesjonale nie słyszy tak szczerych spowiedzi, jak na spotkaniu. Tak ludzie się otwierają.

Andrzej zastanawiał się kiedyś, dlaczego alkoholik krzywdzi ludzi, których kocha? Wytłumaczył sobie, że skoro Bóg jest miłością, to miłość jest Bogiem. Kiedy pił - robił zło. Szatan wchodził do domu, a jemu i Bogu nigdy nie jest po drodze. - Dlaczego niszczyłem rodzinę, skoro ją kochałem? - pytał. - Z chorą duszą wolałem wypłakać się w kącie i udawać twardziela, niż przyznać się, że jestem alkoholikiem i muszę się ratować. Trzeba wierzyć w Boga lub siłę wyższą

Uważać na młodych

- Najgorszym wrogiem picia wcale nie jest wszywka - opowiada Andrzej. - Znam lekarzy, którzy wszywali alkoholikom witaminę, a ci mieli takie same reakcje jak po esperalu. Nie piję już dziesięć lat, ale czasem przychodzą myśli, które muszę odrzucić. Alkoholik sam musi sobie postawić diagnozę. Jak zrobi to ktoś inny, to on się wszystkiego wyprze. Dusza musi zwyciężyć.
Andrzej myśli, że z tą duszą to jest tak, że ona ma swoją pojemność. Jak ktoś pije przez trzydzieści lat, to dużo w niej zła. I ta gorycz w nim kipi. Przepełnia go. Kto chce się przyznać do porażki? Alkohol zabija wyższe uczucia. Do alkoholika nie dociera, że błądzi.

- Dziś, kiedy jestem alkoholikiem trzeźwiejącym, jednocześnie jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem - uśmiecha się Andrzej. I przestrzega, że każdy "olizm" (np. seksoholizm) grozi każdemu z nas. Jak już za często korzystamy z komputera, komórki, to już uzależnienie. Trzeba uważać, zwłaszcza na młodych.

Ludzie pogubieni, chorzy

- Mąż żył w ten sposób kupę lat - wtrąca Maria. - Żyłam z tym, płakałam. Zaciągałam do domu, jak padał upity. Myłam, kiedy rzygał. Aż przepełniła się czara. Coś we mnie pękło. Powiedziałam, żeby się leczył.

Andrzej: - Mam przyjaciela księdza, miał już takie zwidy po wódce, że widział Jezusa schodzącego do niego z obrazu. Nawet dostał zgodę przełożonych, żeby podczas mszy w kielichu był sok, a nie wino, bo ono było pokusą. Każdy alkoholik musi złapać swoje dno. Bo jak nie, to ta choroba zawsze kończy się śmiercią. Wysiada wątroba, trzustka, są wylewy. A dalej piją! Albo kierowcy! Ile razy można starać się o nowe prawo jazdy? A i tak dalej jeżdżą po pijaku.

Jeden z kolegów, po kilkunastu latach trzeźwości, musiał nacierać żonę spirytusem. Wystarczył zapach, by wypił. Prawie zapił się na śmierć. Rodzina się rozpadła. Inny nie pił ponad 20 lat, ale na ślubie cywilnym córki łyknął lampkę szampana. Po prostu zapomniał się. Po drodze były "bramy" i tak nie dojechał już na ślub córki. Odnalazł się po kilku miesiącach. Goły i bosy. Bez drogiego samochodu.

- Alkoholik wymaga pomocy. To też jest człowiek - podkreśla Andrzej. - Od 1956 roku mówimy o chorobie alkoholowej, to już nie patologia. Podobnie bezdomni. To są ludzie pogubieni, chorzy. Może - kiedy już znajdą swoje dno, odbiją się i poczują swoją wartość? Może na stu przydarzy się to pięciu, może dwóm lub tylko jednemu? Ale on - trzeźwy - będzie wyciągał następnych.

Znika trzeźwy, ma babę?

- Odsunęłam się od osób i imprez, na których mógł być alkohol - opowiada Maria. - W domu miałam go wystarczająco dużo. Rodzina różnie na to patrzyła. Wyprawiłam jubileusz bez wódki."Odważna jesteś" - powiedziała bratowa. Dziś mam wszędzie przyjaciół i trzeźwego męża.

Maria: - Mam wrażenie, że po wojnie było w Polsce przyzwolenie na picie. Przy okazji, bez okazji - pili prawie wszyscy. Jeden uzależniał się po kilku imprezach, drugi przez 30 lat. A jak już ktoś mówił, że ma "mocną" głowę, to gotowy kandydat na alkoholika. Jej mąż wtrąca, że skoro państwo tak zarabia na akcyzie za alkohole, to chyba nie zależy mu na trzeźwych obywatelach.
Andrzej: - Zacząłem chodzić na mityngi - spotkania AA. Nic nikomu nie powiedziałem, nawet żonie.

- Gdzieś znikał, późno wracał - przypomina Maria. - Kiedy poczułam, że jest trzeźwy, zaczęłam podejrzewać, że znalazł sobie jakąś babę. Przyznał się po miesiącu, kiedy było spotkanie otwarte. Nie chciałam na nie iść. Po co? Do tych czerwonych nochali? Nieogolonych i śmierdzących facetów? Mało się napatrzyłam?! A tam kultura. Czyste koszule i woda po goleniu. No i ci, którym się udało! Tydzień czasu nie mogłam do siebie dojść! Marzyłam, żeby i mój mąż nie pił.

Andrzej: - Przez lata dzieci widziały mnie pijanego, ale obiecałem sobie i wnukom, że one nigdy dziadka nie zobaczą w takim stanie. I żadne nie widziało.

PS. Imiona i niektóre okoliczności zostały zmienione.
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska