Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

“Ty się nie bój, śpiewaj”, rzecz o grudziądzkim działaczu “Solidarności”. Stan wojenny przetrącił narodowi kręgosłup

Roman Laudański
Roman Laudański
Grudziądz w latach 80. Stanisław Wajsgerber pierwszy z prawej (w ciemnych okularach)
Grudziądz w latach 80. Stanisław Wajsgerber pierwszy z prawej (w ciemnych okularach) Fot. Piotr Bilski
W Grudziądzu w każdą rocznicę strajków sierpniowych oraz wprowadzenia stanu wojennego byli działacze spotykają się na mszy, a później idą pod pomnik “Solidarności” i Anny Walentynowicz. Składają kwiaty, są przemówienia, wspomnienia.

Nasze postawy w dorosłym życiu kształtuje dzieciństwo, rodzina, dom. Tak też było w przypadku Stanisława Wajsgerbera z Grudziądza. Opowiada: - Rodzina ze strony mojej mamy Anny kultywowała tradycje patriotyczne. Moi pra- pradziadkowie brali udział w powstaniu styczniowym. Podczas okupacji niemieckiej babcia wraz z koleżanką nauczała języka polskiego w Warszawie. Brat babci, Lipiński, został zamordowany w Starobielsku. Drugi brat zmarł w Londynie. Wcześniej dowiedział się o śmierci brata w Starobielsku. Były tradycje, pamiątki z wojny i wcześniejsze. Zachował się piękny album rodzinny, który lubiłem przeglądać. Oczywiście w czasach komuny nikt małemu chłopcu o tym nie mówił. Dopiero kiedy byłem w siódmej klasie szkoły podstawowej moja babcia opowiedziała mi po raz pierwszy prawdziwą historię zaznaczając, że jestem już prawie dorastającym chłopcem, to mogę już wiedzieć o takich rzeczach. Mówiła o Katyniu, tradycjach rodzinnych, pokazała album, pamiątki, które zostały w rodzinie.

- Dorastając w takiej atmosferze przesiąknąłem postawą patriotyczną – wspomina Stanisław Wajsgerber. - Do tego doszło głębokie wychowanie religijne. Pokazywanie nieprzemijających wartości płynących w Pisma Świętego. To wszystko wpływało na moją postawę życiową.

Po skończeniu ogólniaka Stanisław Wajsgerber dostał się na prawo na toruńskim uniwersytecie. W 1976 roku rozpoczął studia, które skończył w 1980 roku. Zaczynała dziać się  historia. Rozpoczynały się sierpniowe strajki. Także w Grudziądzu. - Mój nieżyjący już tata, Jerzy, pracował w przedsiębiorstwie Agromet – Unia, to była fabryka maszyn rolniczych – opowiada Stanisław Wajsgerber. - Przystąpił do strajku, dostał się do Komitetu Strajkowego. A ja, jako świeżo upieczony absolwent UMK, nosiłem strajkującej załodze owoce z naszego ogrodu. Miałem to szczęście, że poznałem działacza Janusza Bucholca, który pracował wcześniej w Stoczni Gdańskiej, a podczas sierpniowych strajków zatrudniony był w Pomorskich Zakładach Urządzeń Okrętowych “Warma”. Miał kontakty z załogą stoczni, założył komitet strajkowy w “Warmie”. Musiałem wzbudzić jego zaufanie, bo wpuścił mnie na teren zakładu, gdzie – na miarę świeżo upieczonego absolwenta prawa – udzielałem drobnych porad. Chyba z sukcesem, ponieważ kiedy powstała “Solidarność”, to zaangażowano mnie do pracy na rzecz związku w MKZ Zarządu Podregionu w Grudziądzu.  Według IPN już w październiku 1981 roku przewidziany byłem do internowania. Na tej liście znalazł się również mój tata, Jerzy.

Atmosfera tamtych dni

- W tamtym czasie panował nastrój uniesienia, przepiękna atmosfera. Wszyscy wierzyli, że “Solidarności” się uda, że wywalczymy sobie wolność – opowiada Stanisław Wajsgerber. - Może nie wszyscy rozumieli, czym będzie pełna wolność, ponieważ w świadomości ludzi była jednak skaza komunizmu. Tamta euforia już się nigdy nie powtórzyła. Stan wojenny przetrącił narodowi kręgosłup.

Stanisław Wajsgerber wspomina:

- Była taka noc, kiedy wracaliśmy autokarami z obrad. Zbyszek Iwanów otrzymał wiadomość o mobilizacji wojska, jadących czołgach. Dojechaliśmy do Grudziądza w atmosferze narastającej niepewności, ale o stanie wojennym nikt nie myślał. Dwukrotnie wcześniej odebrałem anonimowe telefony, że powinienem się ukryć, ponieważ grozi mi aresztowanie. Wtedy myślałem, że to prowokacja, zbagatelizowałem je, ale wyszło na to, że nawet wśród milicji czy Służby Bezpieczeństwa są ludzie, którzy po cichu nam sprzyjają.

Wzięli ojca i syna

W nocy z 12 na 13 grudnia do domu Wajsgerberów przyjechała milicja. Stanisław wspomina: - Kazali otwierać drzwi, a kiedy nie posłuchaliśmy, to wyłamali je łomem. Chciałem uciekać przez okno, ale uprzedzili, że jeśli ktoś tego spróbuje, to zastrzelą biegające po ogrodzie psy. Ubraliśmy się z tatą, mama pochowała solidarnościowe rzeczy, część do skrytki pod schodami, a część do pralki. Pobieżna rewizja nic nie wykazała. Tatę i mnie zabrali. Przechodziliśmy przez szpaler milicjantów. Przypomniałem sobie, że w 1976 roku, podczas wydarzeń radomskich, także organizowano “ścieżki zdrowia” dla robotników. Wymyśliliśmy z tatą, że powinniśmy pójść jak najbliżej milicjantów, by nie mieli rozmachu, żeby nas bić. Na szczęście przeszliśmy bez szwanku. Piwnica w areszcie i wiadomość, że został ogłoszony stan wojenny, a my jesteśmy internowani. Internowali – zastanawialiśmy się, a co to w ogóle znaczy?!

- W Grudziądzu aresztowali wtedy 17 osób. Wywieźli nas na lotnisko do Torunia. Jedni zdążyli się ubrać, innych wzięli w piżamach. Po kilku godzinach na lotnisku kazano nam wyjść na zewnątrz policyjnych bud. Usłyszeliśmy warkot helikopterów. Jazgot psów. Widzieliśmy karabiny skierowane w naszą stronę. Myśleliśmy, że wywiozą nas na “białe niedźwiedzie”. Wtedy mówili nam, że nie zabiorą nas do Rosji, a na Białoruś, jak ta historia kołem się toczy. Na Białoruś. Trzymaliśmy się za ręce modląc się wspólnie. Kompletna niewiadoma. Po kilkunastu minutach znowu zagonili nas do milicyjnych bud i powieźli do Potulic. Tam znowu milicyjny szpaler. Z tatą trafiliśmy do ośmioosobowej celi. Po latach mogliśmy wrócić do Potulic i obejrzeć nasze cele.  
Było nas tam około 170. Ludzie różnej profesji, o różnych wykształceniu, ale można było z nimi przeżyć te trudne chwile strachu. Budowaliśmy się nawzajem. Miałem zaszczyt przebywać w jednej celi z przyszłym wojewodą Andrzejem Tycem. Klawisze byli zaskoczeni naszą postawą, kiedy zwracaliśmy się do nich słowem: “bracie”. Słuchali naszych modlitw. Zelżała indoktrynacja. Już nie widzieli w nas bandytów czy wrogów ludu, tylko ludzi, którzy także z nimi chcą nawiązać normalne relacje, o ile w ogóle było to możliwe. Modlitwy, śpiewanie hymnu, “Roty”, “Boże coś Polskę” przy otwartych oknach, za co groził siedmiodniowy karcer. Siedziałem w jednej celi z kolegą, młodzieżowym mistrzem boksu wagi ciężkiej. Mówił do mnie: ty się nie bój, śpiewaj. Ja będę stał przy drzwiach, żaden klawisz nie wejdzie.

Msza na więziennym korytarzu

Do Wigilii moja mama nie wiedziała, gdzie jesteśmy tatą. Do Potulic przyjechał biskup Marian Przykucki. Zwizytował więzienie, rozmawiał z komendantem i odwiedził wszystkie cele. Spisano nasze bolączki. Biskup przydzielił nam kapelana, który wynosił nasze grypsy na zewnątrz. Po wizycie biskupa zelżał więzienny rygor. Cele były otwierane przynajmniej na godzinę, mogliśmy wychodzić na spacerniak, a raz w tygodniu korzystać z łaźni. Raz w tygodniu, w sobotę lub w niedzielę, kapelan odprawiał nam mszę świętą na więziennym korytarzu oddzielonym kratami. Za nimi stali klawisze z psami i karabinami, jak gdyby nie wiadomo co miało się stać. Nabożeństwa nas jednoczyły. Czytania, każdy mógł powiedzieć, co z nich wyczytał, to było budujące. W więziennej bibliotece dostępna była tylko literatura z drugiej wojny światowej i to o właściwym zabarwieniu. Dopiero później dostałem Pismo Święte Nowego Testamentu. Ostemplowałem je więziennymi pieczątkami, które wyrabiali nam z linoleum więźniowie. Stemplowaliśmy tym nasze listy, tak powstawały ekslibrisy z obozów internowania.
Po kilku tygodniach mama dostała przepustkę i zgodę na przyjazd do Potulic. Spotkanie w sali widzeń. Klucha w gardle. Patrzyliśmy na siebie bez słowa. Obok stał klawisz, który miał przysłuchiwać się temu, o czym będziemy rozmawiać. To było rzeczywiście widzenie bez dialogu. Wzruszające chwile.

Człowiek uczył się życia

Opowiem jeszcze o małej solidarności. Dostawaliśmy paczki żywnościowe. Mniejsza o zawartość, bo wtedy wszystko było na kartki. Co kto zdobył, to wysyłał. Kto dostawał paczkę, solidarnie dzielił na wszystkich mieszkańców celi. Nikt nie przykrywał się kocem, żeby samemu wszystko zjeść. W mojej celi siedział były akowiec z Inowrocławia, chyba o nazwisku Zieliński. Przesiedział wcześniej ładnych parę lat w komunistycznych więzieniach i powtarzał nam, żebyśmy nie próbowali głodówek. On to przeżył i wie, że w więzieniu trzeba jeść, co podadzą. Jeśli podadzą kaszę zalaną surową krwią, to trzeba ją zjeść, choć skutki były opłakane. Jeśli dawali nam gulasz z uszu wieprzowych, w którym pływały gałki oczne, to trzeba było jeść. Jeśli do chleba dawali nam ceres, starsi czytelnicy pamiętają, co to było, to trzeba było jeść. Chleb był smaczny, wypiekany w potulickiej piekarni. Człowiek uczył się życia. Przydawały się nam rady starego więźnia komunistycznego.

Zdecydowanie inaczej było w Strzebielinku. Tam oddziaływanie gdańskiego podziemia było na tyle silne, że władze więzienne musiały się z tym liczyć. Rygory zelżały. W Strzebielinku przebywali również koledzy z Komisji Krajowej, m.in. śp. Lech Kaczyński, z którym miałem przyjemność się poznać.

Matki, ciche bohaterki

- W pewnym momencie zwolniono mnie z Potulic tylko dlatego, żebym doprowadził SB do podziemia solidarnościowego w Grudziądzu. Zdawałem sobie sprawę, że taki może być cel mojego zwolnienia i unikałem ryzykownych wizyt. Dziś niektórzy nazywają nas bohaterami, ale największą bohaterką była moja mama. Ona przeżywała internowanie swojego męża i syna. Nie wiedziała, gdzie jesteśmy. To ona z różańcem w ręku prosiła o naszą wolność. To ona z głębi swojego serca przeżywała te trudne chwile. O matkach, żonach rzadko kto wspomina. Łatwo wypinamy pierś do medali i splendorów, ale trudniej przyznać, że cichymi bohaterami były nasze matki.

Kiedy byłem zwolniony z Potulic, spodziewałem się, że przed świętem Trzeciego Maja po mnie przyjadą. Dostałem wezwanie na komendę, na miejscu mnie skuli wraz z przyjacielem Józkiem Zimmerem i wywieźli nas do Torunia mówiąc, że jedziemy na proces. Namówiłem kolegę, że jak tylko wprowadzą nas do sądu, to uciekamy. Najpierw razem, a później każdy w swoją stronę. Niestety, nie udało się. Zawieźli nas do komendy przy ulicy Grudziądzkiej i zamknęli w klatce dla psów. Po przesłuchaniach zostaliśmy przewiezieni do Strzebielinka. To był obóz o innych rygorach. Mogliśmy poruszać się swobodnie po bloku czy na spacerniaku. Były wykłady. Jeśli pamiętam, to Lech Kaczyński robił nam wykłady z prawa pracy. Inni z filozofii czy historii.

17 października 1982 roku Stanisław Wajsgerber został zwolniony ze Strzebielinka.

Pierwszy bezrobotny w Grudziądzu

Po internowaniu dostałem tzw. wilczy bilet. Próbowałem znaleźć pracę. Nawet jeśli dany zakład pracy miał zapotrzebowania na prawnika, to nim do niego doszedłem, dyrektorzy wycofywali je. Na przykład wybrałem się do przedsiębiorstwa tramwajowo – autobusowego, a tam dyrektor mówi mi, że co najwyżej mogę dostać czerwoną kamizelkę i układać tory. Próbowałem zatrudnić się w liceum, uczyć historii. Zgłosiłem się do mojej pani profesor, która uczyła mnie w ogólniaku a wtedy została awansowana na dyrektora. Na radzie pedagogicznej powiedziała, że trzeba mieć wyjątkowy tupet, żeby po internowaniu chcieć uczyć w szkole i to historii! Przez dwa lata nikt nie chciał mnie zatrudnić. Można powiedzieć, że byłem pierwszym bezrobotnym w Grudziądzu. Po latach jej syn został radnym z lewicy, ja również zasiadałem w radzie, ale współpracowało nam się dobrze. Co najwyżej mogliśmy się posprzeczać przy nadawaniu honorowego obywatelstwa Janowi Pawłowi II. Grudziądz miał prezydentów z różnych ugrupowań. Z wszystkimi współpracowało mi się dobrze. Wtedy nie było tak głębokich podziałów. Pracowaliśmy wspólnie dla miasta.

Przez te dwa lata, kiedy nie miałem pracy, korzystałem z comiesięcznej zapomogi zaproponowanej mi przez podziemną “Solidarność”. Jedno miało wartość 250 złotych, drugie 500 zł. Wybrałem to mniejsze, żeby nie nadwyrężać funduszy związkowych. Coś trzeba było robić, to zabrałem się za hodowlę lisów. W 1983 roku ożeniłem się. Żona była nauczycielką, co nie podobało się dyrekcji jej szkoły, że wyszła za działacza “Solidarności”.

Rocznice, daty

- Po odzyskaniu niepodległości “Solidarność” przewidziała mnie do komisji weryfikującej komunistycznych dyrektorów, sędziów i prokuratorów. Powiem z dumą, że odmówiłem. Obcy jest mi odruch zemsty, odwetu. I chyba dobrze. Ci ludzie odpowiedzą przed historią, a później przez Najwyższym. W naszym kraju powinniśmy uwolnić się od chęci odwetu.

Za działalność solidarnościową Jerzy i Stanisław Wajsgerbergowie otrzymali medale od prezydentów Bronisława Komorowskiego oraz Lecha Kaczyńskiego. - Dziwię się niektórym kolegom, którzy nie przyjmowali takich odznaczeń – mówi Stanisław Wajsgerberg. - Za wyborem jednego i drugiego prezydenta stał naród. Tu dygresja, marszałek Całbecki organizuje spotkania dla byłych działaczy opozycji antykomunistycznej. Spotykamy się razem, jedni są z PO, inni za PiS, ale rozmawiamy ze sobą. Jesteśmy z innego pokolenia. Możemy razem wypić piwo i nie obrażać się wzajemnie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska