- Jak Pan trafił do pracy w świeckiej spółdzielni?
- Wcześniej byłem kierownikiem warsztatów mechanicznych w Zarządzie Dróg Lokalnych. Nasza siedziba mieściła się tam, gdzie dziś jeszcze jest państwowa straż pożarna. Stamtąd trafiłem do P.O.M. Sulnowo. Odpowiadaliśmy m.in. za skanalizowanie Jeżewa. Przy okazji różnych prac rozmawiałem może z dwa razy z ówczesnym przewodniczącym RadyNadzorczejSpółdzielni Mieszkaniowej. To on zaproponował mi pracę w spółdzielni. Przeszedłem. Zostałem aż do emerytury.
- Odpowiadał Pan za postawienie większości budynków, którymi do dziś administruje spółdzielnia.
- Czas mojej pracy zbiegł się z początkiem budowy zakładów celulozowo-papierowych. Z tego powodu było zapotrzebowanie na jeszcze większą liczbę mieszkań w Świeciu. Zresztą w ogóle nowe budynki były potrzebne po wojnie. Po moim przyjściu wzięliśmy się za postawienie dwóch bloków przy ulicy Sądowej, w tym jednego z kotłownią. Potem przyszedł czas na remont kamienic przy ul. Słowackiego. Tam dopiero zaczęły się kłopoty. Ludzie korzystali z wychodków na podwórkach. Żeby zapewnić im łazienki w mieszkaniach musieliśmy np. rozszerzyć jedną kamienicę z obu stron. Walczyliśmy też z wilgocią, która zagrażała fundamentom. Przy ul. Słowackiego 10 musieliśmy je ciąć i poprawiać izolację, żeby budynek się nie rozpadł. Czasami stosowaliśmy dość nowatorskie metody jak na tamte lata. Na przykład przy ul. Krasickiego 3 posłużyliśmy się elektroosmozą. Zaprawę utwardza wtedy prąd przesyłany przez trzy miesiące bez przerwy. Obawiałem się, żeby żadne dziecko nie zapuściło się wtedy w piwnice tej kamienicy.Na szczęście nikomu nic się nie stało, a nas przyjeżdżali przy pracy obserwować naukowcy ze szkół inżynieryjnych.
- Czy, po uporządkowaniu w latach 60-tych domów przy ul.Słowackiego i Krasickiego, od razu rozpoczęliście budowę bloków na Mariankach?
- Niektóre roboty trwały równolegle, ale plusem było to, że czasem jeden autokar robotników, który miał budować kombinat celulozy udawało nam się wypożyczyć i ci ludzie budowali bloki spółdzielni. Z ważnych prac udało nam się podnieść o jedno piętro pawilon na rogu ulic Prusa iSłowackiego, gdzie dziś na piętrze znajdują się biura spółdzielni. Wcześniej biura mieściły się w mieszkaniu kamienicy przy ul.Słowackiego 10. Sporym wyzwaniem był też blok przy ulicy Słowackiego 2A. Znajduje się tam 115 mieszkań. Do dziś to jeden z największych budynków mieszkalnych w Świeciu.
- Na Mariankach budowało się łatwiej?
- O wiele trudniej. Co rusz trafialiśmy na trzęsawiska i kurzawki (spoiste grunty, które przy dużym nawodnieniu zachowują się niestabilnie). Tam jest o wiele gorszy grunt niż w reszcie Świecia. Pierwszy raz widziałem, żeby kurzawka była tak silna, że połamała grube betonowe rury, którymi prowadzona była kanalizacja. Musieliśmy postawić dodatkowe fundamenty o wymiarach 1 m na 1,2 m przy jednym z bloków. Pamiętam też, że szkołę podstawową na Mariankach wybudowano na wbijanych palach. Dziś aż się nie chce wierzyć, że wysycha Mały Blankusz. Ale pod powierzchnią tego osiedla poprowadzono tyle drenaży, że teraz nikt nie jest w stanie sprawdzić, gdzie co dokładnie biegnie.
Mieszkania sprzedawaliśmy zakładowi celulozy, a ci przyznawali mieszkania swoim pracownikom. Z tego powodu mieliśmy jedną z bardziej prężnych spółdzielni mieszkaniowych w województwie. Jednak obowiązywał nas plan i limity. Nie mogliśmy zbudować oficjalnie niczego ponad to. Jeżeli wiedziałem, że w Żninie bądź Szubinie lub innej miejscowości mają opóźnienia i nie wykonają planu, to w Komitecie Wojewódzkim w Bydgoszczy walczyłem o nadwyżki dla Świecia, żeby móc stawiać kolejne bloki.
- Nie było z tym problemów?
- Były, ale potrafiłem być uparty.Zresztą większe wsparcie miałem w KW niż w Komitecie Miejskim. Tu zawiesili mnie na przykład bo zwolniłem
z pracy z zakładu budowlanego spółdzielni pijanego robotnika. Odwiesili mnie dopiero po telefonie z Bydgoszczy.
Każda spółdzielnia miała swój zakład budowlany?
Nie, to też nas wyróżniało. Zaczęliśmy jego budowę bez pozwolenia. Przyjechała komisja na kontrolę, ale nie mogli nic znaleźć na placu budowy (dziś w siedzibie zakładu znajduje się Zespół Szkół Menedżerskich), bo spadł taki śnieg, który wszystko zakrył. A potem było już łatwiej. Jedno przedsiębiorstwo tylko stawiało blok, a my już własnymi środkami mogliśmy go wykańczać. To przyspieszało prace.
- Ostatnia duża inwestycja przed Pana emeryturą to budowa kompleksu, gdzie dziś mieści się m.in. SOK „Stokrotka”?
- Tak, otwarcie było już na przełomie lat 1989 i 1990. Wbrew komitetowi zaprosiłem księdza na otwarcie, żeby poświęcił gmach. Przyszedł Wiesław Kubiak, dziś proboszcz parafii św. Józefa. Wykonawcą było przedsiębiorstwo budowlane ROL. Mieliśmy im zapewnić materiały. Przyjeżdżały koleją na dworzec w Świeciu, a stamtąd transportowaliśmy je tzw. „ruskim dźwigiem”, czyli za pomocą łomu, liny i traktora na Marianki. Pomagały też konie. Betonowe elementy gładko sunęły po bruku, który jeszcze wtedy pokrywał ulicę Wojska Polskiego. Problemy były z wjechaniem na górę po ul.Żwirki i Wigury. Ale jak widać, daliśmy radę.
- Dziś mówi się, że blokowe budownictwo nie wytrzymało próby czasu i wkrótce się rozpadnie?
- Nie zgadzam się z tym. Wtedy budowało się o wiele solidniej niż dzisiaj, a i tak było to przewidziane tylko na 80 lat, ale postoi o wiele dłużej. Diabeł tego nie ruszy.
