Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wybieram wolność

Rozmawiała Agnieszka Kuchcińska-Kurcz
Lechosław Goździk, urodził się w 1931 roku w rodzinie robotniczej. Po wojnie był zafascynowany możliwościami, które według niego, dawał nowy ustrój. Legenda Października ' 56, człowiek, bez którego historia Polski mogła wyglądać inaczej.
Lechosław Goździk, urodził się w 1931 roku w rodzinie robotniczej. Po wojnie był zafascynowany możliwościami, które według niego, dawał nowy ustrój. Legenda Października ' 56, człowiek, bez którego historia Polski mogła wyglądać inaczej. Fot. Fotorzepa
Rozmowa z Lechosławem Goździkiem legendą Października' 56

- W kwietniu 1956, na jednym z wieców powiedział pan, że już dwa razy tracił wiarę i odzyskiwał. Ile razy w życiu tak można?
- Trzeci raz straciłem wiarę, że system można reformować i że coś dobrego się wydarzy po Grudniu ' 70, kiedy strzelano do ludzi.

- A po wypadkach poznańskich, w czerwcu 1956, nie miał pan wątpliwości?
- Po czerwcu 1956 oficjalna propaganda głosiła, że wrogie agentury imperialistyczne, wykorzystując Targi Poznańskie, ogłupiły mniej uświadomioną część klasy robotniczej i wyprowadziły ludzi przeciwko władzy ludowej zaopatrują robotników w broń i amunicję. Zażądano od nas w FSO, by potępić te wypadki. Byłem wówczas sekretarzem partii w zakładzie i powiedziałem, że do czasu, dopóki nie zobaczymy agentów i broni, żadnego potępienia ze strony FSO nie będzie. Naraziłem się, bo chodziło o to, żeby władza ludowa podniesioną na nią rękę odrąbała. A ja nie chciałem sięgać po siekierę.

- I zaangażował się pan w Październik 56, przekonując ludzi, że odtąd w Polsce będzie już tylko lepiej. Nie żałuje pan?
- Absolutnie nie żałuję, wręcz przeciwnie. Uważam, że to, co się udało wtedy zrobić, na trwałe weszło do historii tego kraju. Najważniejsze, że umieliśmy określić granice, których przekroczyć nie wolno i uzyskać wszystko, co można było w tych granicach uzyskać. Gdyby nie ta wiedza, mielibyśmy kolejne bohaterskie powstanie. W październiku 1956 r. niezadowolenie było powszechne, gdyby ludzie się zbuntowali, wybuch nie ograniczyłby się tylko do Warszawy. Nie wierzyłem, że wiele możemy uzyskać w zamian za przelaną krew młodych ludzi, za łzy i rozpacz matek, za zniszczenia. Miałem świadomość, że w Polsce arsenał, jakim dysponowaliśmy, posiadał wyposażenie, którego starczyłoby na 14 dni walki. Potem poszlibyśmy na rzeź, jak owieczki. Nie wierzyłem i do dzisiaj nie wierzę, że ktokolwiek zechciałby przyjść nam z pomocą i przelewać za Polaków krew. W 1939 r mieliśmy silne sojusze i co?

- Wielu komentatorów tamtych wydarzeń uważa, że w październiku 1956 tylko pan umiał okiełznać tłum. Na przykład na wiecu na politechnice, gdy na widok sekretarzy partyjnych ludzie gwizdali i nie chcieli niczego słuchać. Pan zagwizdał najgłośniej i powiedział, że można na wszystko gwizdać, ale można też o problemach spokojnie porozmawiać. Drugi raz, gdy tłum gotów był spalić komitet, to pan skierował go na wiec taką trasa, by obok komitetu nie przeszedł. Jednak był moment, kiedy do swoich kolegów z FSO mówił pan, że trzeba nalewać do butelek benzynę.

- To była asekuracja na wypadek, gdyby nad tłumem nie udało nam się zapanować i doszło do starcia. Miałem też świadomość, że na pierwszy ogień poszłoby FSO. Na wszelki wypadek chcieliśmy coś mieć, gdyby protest przeniósł się na ulice Warszawy.

- Wtedy mówiono: to była rewolucja czerwonych goździków, Goździk przywódca charyzmatyczny. Dlaczego zniknął pan po paru miesiącach?
- Już w grudniu 1956, w Sali Kongresowej, odbyła się krajowa narada aktywu partyjnego, gdzie towarzysz Wiesław zaczął głaskać to całe towarzystwo, które było przeciwko przemianom październikowym. Wystąpiłem i powiedziałem, co na ten temat myślę. Wiesław jeszcze wtedy nie mógł sobie pozwolić, aby powiedzieć coś do mnie ostro, powiedział tylko, że moje obawy ocenia jako nieuzasadnione, "bo my nie odstąpimy od decyzji, które zostały przyjęte na VIII plenum itp.itd." Ale ja już widziałem, że to były poprawki kosmetyczne tego, co jest, a nie reformy. Zmiana szyldu przypominała śmieszną sytuacją z lat 40. Był taki Hilary Minc, który podobno wygrał bitwę o handel. Wszystko sprowadziło się do tego, że znacjonalizowano handel i zamiast szyldów z napisem "Rzeźnik" pisano "Mięso i wędliny". Tylko, że jak wcześniej było napisane "Rzeźnik", to w środku było mięso i wędliny, a jak wisiał szyld "Mięso i wędliny", to w środku był tylko rzeźnik.

- W Kongresowej mówił pan, że partia skompromitowała się, że nie ma autorytetu, że istnieje niebezpieczeństwo oderwania się towarzysza Wiesława od klasy robotniczej. Nie bał się pan, że po tych słowach zamiast reformować, wsadzą pana do wiezienia?
- Nie miałem innych narzędzi, jak tylko uświadamiać ludziom, do czego zmierzamy. Plan sześcioletni okazał się planem niewypału i biedy. Brnięcie w to dalej, wykluczało demokratyzację. Albo daje się ludziom chleb i wolność, albo - jak nie ma chleba - bierze się ludzi za mordę.

- Dlaczego ustąpił pan miejsca Gomułce? Miał pan za sobą ludzi, był popularny. To wtedy pan dostawał więcej braw na wiecach, nie on.
- To nie było takie proste. Jednoznacznej odpowiedzi, czy miałem rację, czy nie, do dziś nie potrafię sam sobie udzielić. Natomiast widziałem, jak byłem postrzegany na zebraniach, podczas których dochodziło do spięć między mną, a Wiesławem. Ludzie odbierali moją krytykę nieufnie, nie wiedzieli, o co mi chodzi. Cały aparat partyjny, który został namaszczony oraz SB, był po stronie Gomułki. Zaczęto uruchamiać przeciwko mnie całą machinę. Polegało to na tym, że pewni panowie chodzili po kolejkach i opowiadali, że ten Goździk to jest nożem chrzczony. Akurat moja matka była na poczcie, gdy jeden z pan stwierdził, że Goździk nie wygląda na Żyda, a jednak. Drugi mówi: żebyś ty widział jego matkę, jaki kinol ma. Wtedy moja mama podeszła i powiedziała, ja jestem matką Lechosława Goździka. Faceci zakręcili się na pięcie i wyszli z kolejki.

- Dopiero po latach przyznał pan, że Gomułka starał się złamać panu życie. Co jeszcze się działo?
- Straszono anarchosyndykalizmem, którego ja miałem być czołowym reprezentantem, że to doprowadzi do upadku socjalizmu, że partia ma słuszny kierunek, a ja zajmuję się warcholstwem. Nie miałem trybuny, nie miałem możliwości przeciwstawienia się temu. Prasa została na nowo ubezwłasnowolniona. Takim sygnałem tego, że jest koniec wolności, była likwidacja "Po prostu", w 1957 r. w rocznicę Października. Broniłem tygodnika, brałem udział w protestach studentów. Następnego dnia wylądowałem oczywiście na dywaniku, jakim prawem ja tam poszedłem - a byłem wciąż sekretarzem partii w FSO. I znów naraziłem się Wiesławowi. Na jego żądanie zadzwoniono do mnie, żebym uruchomił milicję robotniczą, w celu przeciwstawienia się rozruchom studenckim. Odmówiłem.

- Ale Gomułka próbował pana kupić. Co proponował w zamian za spokój?
- Chcieli mnie wywabić z FSO, miałem być wiceprzewodniczącym stołecznej Rady Narodowej, odpowiedzialnym za administrację, podlegałyby mi m. in. organa siłowe. Czyli towarzystwo robiłoby, co by chciało, a ja bym to firmował. Nie zgodziłem się. Potem proponowano mi, abym złożył samokrytykę i poszedł do Wiesława, to mi darują i wrócę na salony. Niepokoiła ich zwłaszcza sytuacja, gdy już nie byłem sekretarzem i wróciłem na warsztat. Uważali, że to szczeniacka zagrywka, że trochę popiłuję, przypomnę sobie, jak było na świeczniku i wrócę. A tu rok, jeden, drugi, skończyłem Technikum Mechaniczne i wcale nie miałem zamiaru przestać pracować jako robotnik.

- Łatwo tak z dnia na dzień przestać być bohaterem? Takim czczonym, noszonym na rękach?
- Jeżeli ma się świadomość, że czegoś się dokonało, i pewien etap się skończył, to można bez bólu przeżyć taką sytuację. Ja łez nie roniłem z tego powodu, uważałem, że tyle rzeczy jest na świecie do zrobienia, że wcale nie muszę żółci sobie ulewać.

- Dużo rzeczy - na przykład łowienie ryb. Gdy wybierał pan kierunek Świnoujście uciekał pan bardziej od polityki, czy od rodziny?
- Oczywiście, że od polityki. Wszystko, co miałem: dokumenty, zdjęcia, wsadziłem do pieca i spaliłem. I wyjechałem.

- I w Świnoujściu nikt, nawet druga żona, nie wiedział, kim pan jest?
- Nikt.

- A SB? Nie przychodzili do pana smutni panowie?
- Do mnie bezpośrednio nie. Ale po ukazaniu się w "Polityce", w 1980 r., artykułu Hanny Krall na mój temat, przyszedł do mnie prezes Spółdzielni Rybackiej i powiedział - teraz to ja dopiero wiem, dlaczego ci panowie z SB ciągle o pana wypytywali. Wiem, że się mną opiekowali. Gdy stan wojenny został ogłoszony, do mojej żony przyszedł oficer z kontrwywiadu i powiedział: niech pani przekaże mężowi, że każdy jego krok śledzimy. Cały czas miałem świadomość, że towarzystwo jest zainteresowane moją osobą, ale nie miałem bezpośrednich nacisków, czy prób namawiania do czegokolwiek.

- Nigdy?
- Raz, tylko w latach 70., wezwał mnie jakiś pan pułkownik do Warszawy. Zafundowali mi pobyt w Domu Chłopa naszpikowanym różną aparaturą. Przez trzy dni pokazywał mi jakieś albumy. Widziałem, że ma wątpliwość, czy ja jestem idiota, czy tylko udaję idiotę. W końcu zapytałem o co chodzi, po co ja tu przyjechałem. Wie pan, wznowiliśmy właśnie śledztwo w sprawie zamordowania syna Bolesława Piaseckiego, powiedział, może pan coś wie. Odpowiedziałem, że nie podzielam metod, jakie zastosowano wobec syna Piaseckiego, co winne jest dziecko, że ojciec jest świnią. Pytał, czy pomogę, jeśli się czegoś dowiem. Niczego nie wiedziałem, bo skąd, ale powiedziałem, że pomogę - wtedy wiele osób z mojego środowiska było święcie przekonanych, że to morderstwo, to była sprawa bezpieki.

- I znów pan wrócił pan na kuter. Ten kuter, to miała być taka manifestacja według Hemingwaya: człowieka nie można złamać, można go tylko pokonać?
- Ja chciałem wybrać wolność. Żeby mi nikt nie mówił, co ja mam robić, gdzie mam wybrać sieci, jak łapać ryby. Sam sobie byłe żeglarzem, okrętem. Jak przyjechałem do Świnoujścia, to jakiś czas pracowałem w Nadmorskim Przedsiębiorstwie Połowowym i widziałem, że nic się nie zmienia, dalej marnotrawstwo, rozrzutność, a jak się będzie chciało coś zmienić, to się dostanie po uszach. Dlatego zostałem rybakiem indywidualnym.

- Gdy przyszedł Grudzień 70 i poczuł się pan winny, bo to przecież pan w 1956 r. udzielił poparcia Gomułce, a on pozwolił strzelać do robotników.
- Tak, czułem się winny. I wtedy straciłem wiarę, że można coś zmienić.
- W latach 90. Goździk znowu wrócił do polityki, był pan przewodniczącym Rady Miasta Świnoujście, radnym sejmiku. I znowu potem został pan sam, bo Unia Wolności nie wybaczyła, że został pan wiceprzewodniczącym sejmiku dzięki poparciu SLD.

- Po 1989 r. uwierzyłem, że może uda się znowu coś zrobić i w Świnoujściu, naprawdę, udało się. A UW postawiła na mnie kreskę wcześniej, może dlatego, że takie pojęcia jak lizusostwo, serwilizm, kłanianie się, są obce mojej naturze. Przyjechał Kuroń, było uzgodnione miejsce na liście do Sejmu. A potem zostałem wyautowany.

- Podobnie, jak w 1957?
- Widać takie przeznaczenie.

- To dalej rozmawiajmy o samotności bohatera. Nie czuje się pan jak Don Kichot?
- Nie, bo nie mam Sancho Pansy.

- Ale wiatraki zawsze są.
- No tak, ale nie walczę z nimi, tylko z tymi, którzy nie chcą ich stawiać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska