Komentarz autorki:
Komentarz autorki:
Najbardziej mi szkoda, że w ciągu kilku ostatnich miesięcy tucholski Dom Dziecka prowadził politykę milczenia. Ówczesna dyrektorka - a z nią i pracownicy - nie chcieli wypowiadać się dla mediów. Szkoda, bo przecież nam, dziennikarzom, bardzo zależy na opinii obu stron. A wychowawcy sami odebrali sobie głos.
Przed południem w domu dziecka spokój, większość dzieciaków jest na lekcjach. Wszystko toczy się stałym rytmem. - Ale minie jeszcze długi czas, zanim odzyskamy to, co tak długo budowaliśmy. Zanim wychowankowie na nowo zrozumieją, że oprócz przywilejów mają też obowiązki - mówią wychowawcy.
W prokuraturze cały czas trwa wyjaśnianie, co w ostatnich miesiącach działo się w placówce. Rzecznik praw dziecka zarzuca m.in., że wobec dzieci używano przemocy i chodziły głodne. - Czekamy na wyniki. Bo kto inny może nas wybronić? - mówią wychowawcy.
Są rozżaleni i zdziwieni zamieszaniem wokół placówki. Do tej pory tucholski Dom Dziecka wyróżniał się w regionie, był stawiany za wzór. Jak twierdzą pracownicy, niektóre dzieci same wybierały sobie to miejsce na przyszły dom. I argumentują: co się nagle zmieniło w czasie kilku miesięcy? Byliśmy profesjonalni, a nagle zaczęliśmy bić i głodzić dzieci?
Jedna z wychowawczyń podkreśla, że niektórzy wychowankowie woleli na święta wielkanocne zostać w placówce, niż jechać do rodzinnego domu.
Inna wspomina, że często odwiedzają ich dawni wychowankowie. - I choć nie byli święci i różnie im się życie poukładało, to żadna z dziewczyn nie oddała swojego dziecka do placówki opiekuńczo-wychowawczej. Uważamy to również za nasz sukces - mówią pracownicy.
- Gdyby było tak, jak przedstawiają niektóre media, to dzieci powinny się bać, być zastraszone. A one rzucają się nam na szyję, serdecznie witają - mówi pani psycholog. - To jakaś schizofrenia: co innego mówią ludzie z zewnątrz, co innego widzimy my.
Zaskoczona jest Aleksandra Knade, która od kilku tygodni pełni obowiązki dyrektora. Bo spodziewała się ciężkiej atmosfery, przerażonych maluchów.
- Przed laty miałam praktyki w podobnej placówce i do dziś pamiętam ten wzrok wychowanków: wpatrzony w dal, nieobecny. Tego się spodziewałam. Zobaczyłam radosne dzieci, które czują, że tu jest ich dom - zapewnia. - To miejsce przeszło moje oczekiwania, spełnia wszelkie standardy. Aneksy są dobrze wyposażone, są zmywarki, mikrofalówki. Dzieci mogą korzystać z komputerów, internetu, siłowni. I, co ważne, zastałam tu ludzi, którzy pracują od 30 lat, są oddani pracy, wkładają w nią serce.
Co się zmieniło po kilku kontrolach w placówce? Zdaniem pracowników - niewiele, bo zawsze im zależało na dzieciach.
Może poza tym, że są teraz bardziej zgrani. I aneksy kuchenne, zgodnie z zaleceniem rzecznika, są otwarte całą dobę. Dzieci mogą zrobić sobie kanapkę o każdej porze. - Tylko czy jedzenie o godz. 23 jest zdrowe? - wzdycha jeden z wychowawców. - W domu też jako rodzice nie na wszystko pozwalamy pociechom.
Przez kilka miesięcy, gdy trwały kontrole w domu dziecka, a media nagłaśniały sprawę, nie chcieli niczego komentować. Teraz chcą powiedzieć, co myślą.
- Gdy po jednej z kontroli przyszłam do domu, chciało mi się ryczeć. W ten sam dzień zadzwoniła dziewczyna, która była naszą wychowanką 10 lat temu - opowiada pielęgniarka. - Opowiadała, że zmarła jej mama, zwierzała się, prosiła o poradę. Do kogo zadzwoniła z kłopotem? Do mnie, do pracownika domu, w którym już dawno nie mieszka. Pomyślałam, że ta praca ma jednak sens.