Początek historii jest banalny. Szary, listopadowy wieczór. Sobota 18 listopada 2000 roku. Pan Kazimierz jedzie swoim renaultem 19. Na skrzyżowaniu z Szosą Bydgoską wymusza pierwszeństwo. Oba uczestniczące w kolizji auta są uszkodzone, ale kierowcom nic się nie stało.
- Poprosiłem spisujących protokół funkcjonariuszy by wezwali lawetę. Przyjechał G., wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest byłym policjantem. Zabrał samochód do swojego warsztatu - wyjaśnia pan Kazimierz.
G. nie musiał z daleka przyjeżdżać. Holownik z jego firmy dotarł na miejsce kolizji prawie równocześnie z radiowozem. Stał z boku i czekał, aż policjanci zakończą swoje czynności.
Skąd G. wiedział o stłuczce? Przesłuchiwany przez policję zeznał, że zawiadomił go o niej inny laweciarz. W rozmowie z dziennikarzem "Gazety", gdy przedstawiona zostaje mu wersja pana Kazimierza, według której wezwali go policjanci, z nonszalancją stwierdza: "być może skoro tak mówi".
Warsztat bez szyldu
Do warsztatu prowadzonego przez G. wraz wspólnikiem, przy ul. Targowej, nie łatwo trafić. Piętnaście minut zajęło mi jego szukanie, mimo, że znałem adres. Na całej ulicy nie ma żadnego szyldu, nawet mieszkańcy okolicznych domów nie wiedzieli, gdzie mieści się owa firma. W końcu kierując się numeracją budynków zawędrowałem na zaplecze warsztatów Zespołu Szkół Mechanicznych. Sto metrów od ulicy. O tym, że wreszcie trafiłem na miejsce przekonało mnie kilkanaście pokiereszowanych po wypadkach aut. W jaki sposób trafia tu tylu klientów skoro nie ma żadnych tablic, ani drogowskazów? Obok rozbitych samochodów stoją dwie, gotowe w każdej chwili do drogi (bo z załogą) firmowe lawety.
Policjanci i laweciarze
G. zanim zajął się naprawą aut przez siedem lat był najpierw milicjantem, a potem pracował w policji. Odszedł na własną prośbę w 1991 roku. Służył m.in. w kompanii patrolowej stacjonującej na IV Komisariacie.
Lawety często pojawiają się na miejscu wypadku przed lub równocześnie z policyjnymi radiowozami. Jak to możliwe? - Nie przeczę, że jesteśmy podsłuchiwani - przyznaje podinspektor**Janusz Nędzusiak, rzecznik prasowy toruńskiej policji. W wielu lawetach zamontowane są urządzenia umożliwiające podsłuchiwanie rozmów prowadzonych przez policyjne krótkofalówki.Jednak, zdaniem naszych informatorów cynk" o wypadku mogą właścicielom lawet przekazywać sami policjanci. Oczywiście nie za darmo. Za przyholowanie auta do naprawy w zakładzie blacharskim można podobno dostać od 200 do 400 zł.
Drzwi, których nie było
Renault 19 pana Kazimierza był ubezpieczony w PZU. Biegły, który 22 listopada 2000 r., ocenił szkody określił ich wysokość na 3.133 zł i 56 groszy. 24 stycznia 2001 r. G. sporządza pierwszą "Kalkulację naprawy". Wyszło mu, że całość kosztować będzie 8.683 zł i 7 groszy. Czyli o 5,5 tys. zł więcej! Kalkulacja opiewa zresztą nie na renault 19, a "chamade", nie zgadza się nawet numer rejestracyjny auta, a wśród koniecznych prac jest m.in. naprawa drzwi tylnych. Tyle, że auto pana Kazimierza takowych nie posiada. To po prostu jest samochód trzy, a nie pięciodrzwiowy!
- Faktycznie nie przyłożyłem się - przyznaje G. - Ale ta kalkulacja się nie liczy. To było tylko dla banku, który miał zastaw na aucie i konieczna była jego zgoda na wypłatę odszkodowania. Popełniłem błąd, wprowadziłem do komputera niewłaściwe dane.
12 lutego br. (kilka tygodni po terminie naprawy) auto jest gotowe. Rachunek jest wprawdzie mniejszy, bo wynosi 4.712 zł i 51 groszy, ale wciąż przekracza wysokość wyceny szkód przez PZU. W dodatku pan Kazimierz zaczyna mieć wątpliwości czy wszystko zostało dobrze zrobione. Wymieniony przedni zderzak okazał się starym, wyklepanym zderzakiem, tylko pomalowanym.
Trzy miesiące później (stojące dalej w warsztacie auto) na zlecenie i za pieniądze pana Kazimierza zbadali rzeczoznawcy z PZMot-u. W wystawionej przez nich opinii można m.in. przeczytać, że oś tylna była wprawdzie wymieniona, ale nie dość, że zamontowano używaną, to jeszcze od innego rodzaju auta. Razem naliczono 19 nieprawidłowości. Od zamontowania złych części do takich, których w ogóle nie naprawiano.
Dwa umorzenia
Pan Kazimierz odmawia dopłaty, a G. wydania samochodu. Pierwszy z nich wzywa policję. - Przyjechali z kompanii - mówi krótko G. A to znaczy tyle, że funkcjonariusze, którzy się u niego zjawili byli z tej samej jednostki, w której służył przed laty. Dowodził sierżant sztabowy Krzysztof Balcerak.
- Musieli się znać z G. bo mówili do siebie na "ty" - twierdzi pan Kazimierz. - Znam wiele osób ze społeczności policyjnej, ale tego...jak pan mówi... Balceraka, nie znam - zarzeka się G.
Jedno jest pewne znają się czy nie, ale Balcerak ani podczas pierwszej wizyty w warsztacie G., ani podczas drugiej w obecności inspektora PZU, a także przesłuchania na komisariacie nie palił się do obrony interesu pana Kazimierza.
_-" Dogadajcie się panowie, ja się nie będę wtrącał" mówił. A, gdy złożyłem doniesienie o przestępstwie tak prowadził sprawę, że prokuratura umorzyła dochodzenie w sprawie usiłowania wyłudzenia pieniędzy z powodu "braku znamion czynu zabronionego" - _twierdzi pan Kazimierz.
Prokuratura w sumie dwa razy umarzała dochodzenie. Za drugim razem (po odwołaniu się pana Kazimierza) 20 września 2001 (czyli siedem miesięcy od złożenia doniesienia i 11 odkąd auto trafiło do warsztatu). Sens uzasadnienia był taki, że kalkulacja to nie faktura, a kwestię nie wywiązywania się z umowy można rozstrzygnąć na drodze cywilnej. A w dodatku wszelkie wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść podejrzanego - podsumowała prokurator Joanna Winogrodzka.
Grunt to rodzinka?
Po kolejnym odwołaniu pana Kazimierza, tym razem do Prokuratury Okręgowej, prokurator Feliks Kowalski uznaje, że "zażalenie zasługuje na uwzględnienie". - Zasada działania wątpliwości na korzyść podejrzanego nie oznacza swoistego, uproszczonego ich traktowania. Wątpliwości trzeba wyjaśnić przez dowody - napisał 27 listopada 2001 r. prokurator Kowalski.
Sprawa wraca na biurko prokurator Winogrodzkiej. Mijają kolejne tygodnie. 27 grudnia 2001 r. pan Kazimierz pisze kolejne pismo. Domaga się w nim przekazania sprawy innej Prokuraturze Rejonowej. Dlaczego? - G. wielokrotnie podkreślał mi i osobom postronnym, iż ma rodzinę w prokuraturze, konkretnie szwagierkę i że sprawy i tak z nim nie wygram - twierdzi pan Kazimierz.
Dzień później (10 miesięcy po złożeniu doniesienia na policji przez pana Kazimierza) do Sądu Rejonowego w Toruniu trafia, sporządzony przez prokurator Winogrodzką akt oskarżenia przeciw G. Terminu rozprawy nie wyznaczono do dziś.
Czy ktoś by się przyznał?
**G. ("mam depresję, leczę się u psychiatry") twierdzi, że cała ta historia to zemsta konkurencji, która, według niego, steruje panem Kazimierzem. Trzy lata temu G. oskarżył właścicieli dwóch firm holowniczych (szef jednej z nich też jest byłym funkcjonariuszem), że go pobili. Poszło oczywiście o to, kto ma prawo odholować uszkodzone w wypadku auta. Sprawa trafiła do sądu. Po tym incydencie G. stwierdził publicznie, że zawiesza działalność holowniczą, bo się boi. Jak widać jednak słowa nie dotrzymał.
Zaprzecza też, jakby miał mieć rodzinę w prokuraturze. - Nie znam tam nikogo - zapewnia.
- W postępowaniu pani prokurator Winogrodzkiej nie można doszukać się stronniczości. Wręcz przeciwnie wykazała się ona obiektywizmem - napisała w odpowiedzi na skargę pana Kazimierza Bożena Mentel, p.o. zastępcy Prokuratora Rejonowego i dodała, że "nie dopatrzyła się w nadzorowanym postępowaniu przewlekłości".
Na pytanie "Gazety" czy sprawdziła czy rzeczywiście G. ma rodzinę w prokuraturze prokurator Mentel stwierdziła, że "nie". - Myśli pan, że ktoś by się przyznał - kończy.
Wymiar niesprawiedliwości
Waldemar Pankowski
Najpierw przyjadą byli policjanci, potem zjawią się właściwi. Później czeka cię kilkunastomiesięczna korespondencja z prokuraturą. Być może już półtora roku od chwili gdy twoje auto trafiło do blacharza, nad tym czy ci je oddać czy nie, zacznie zastanawiać się sąd. Miałeś pecha. Uczestniczyłeś w stłuczce w Toruniu.