MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wysiedlenie: głód, bieda i wszy

Jolanta Zielazna, [email protected] [email protected]
Potulice, pałac hrabiny Anieli Potulickiej dziś. Tu wysiedleni bydgoszczanie czekali na transport do Generalnego Gubernatorstwa.
Potulice, pałac hrabiny Anieli Potulickiej dziś. Tu wysiedleni bydgoszczanie czekali na transport do Generalnego Gubernatorstwa. Maja Stankiewicz
Marian Cichy miał 10 lat, gdy wybuchła wojna. Mieszkali wówczas przy ul. Pagórek 5 na Miedzyniu. Stamtąd w lutową noc 1941 roku wyszli, jak stali.

Na Pagórek przeprowadzili się niewiele wcześniej, z Nakielskiej. To właśnie tam, w 1936 roku Stanisława z mężem Maksymilianem i dziećmi sprowadzili się z Bronisławia (okolice Mogilna). Stanisława długo się Bydgoszczą nie nacieszyła. Zmarła w 1938 roku. Jej mąż był robotnikiem.
To nie był ich dom, wynajmowali mieszkanie od Stanisława Szudy. Figuruje on w przedwojennej książce adresowej z 1936/37 roku jako właściciel domu przy ul. Pagórek 5.

Zaginął po nich ślad

Marian Cichy pamięta, że gdy tylko wybuchła wojna, na Pagórku i okolicznych ulicach ujawnili się niemieccy dywersanci. - W okolicy mieszkało kilka niemieckich rodzin i oni strzelali tak, że nie pozwalali Polakom się ruszyć - wspomina pan Marian.

Jak wiele bydgoskich rodzin, na początku września wyjechali z miasta. - Jeszcze Niemcy do Bydgoszczy nie weszli, gdy uciekliśmy. Kujawską kierowali się na Inowrocław, Strzelno, do rodzinnego Bronisławia. Tam mieszkali u krewnych.

Jak długo tam byli?

Mijające lata zatarły w pamięci wiele szczegółów, poczucia czasu, pór roku. Pan Marian pamięta, że długo, ale co to znaczy "długo" dla dziecka? Nie było ich w domu może miesiąc, może dłużej.

Po powrocie rodziny na Pagórek, w nocy do mieszkania przyszło dwóch Niemców. Jeden z nich mieszkał przy Nakielskiej, drugi też nie był im obcy. - Zabrali ojca (Maksymiliana Cichego - dop. red.), Szudę i jego syna Teodora - wspomina pan Marian. - Po całej trójce ślad zaginął. Nigdy ich później nie widzieliśmy, nie wiemy, co się stało. Podobno trzymali ich przy Focha, w budynku z czerwonej cegły należącym do wojska. Dobrze, że starszego brata wtedy w domu nie było, bo pewnie też by go Niemcy zabrali. Dzięki temu się uratował.

Przed wojną przy ul. Focha 9 mieściła się Komenda placu oraz Wojskowy Sąd Rejonowy.

W domu na Miedzyniu zostało troje rodzeństwa Cichych: starsza siostra Czesława, 10-letni Marian i o 4 lata od niego młodszy Konrad.

W 1940 roku pojawił się na świecie siostrzeniec.

Małą kolejką do Potulic

Potulice, pałac hrabiny Anieli Potulickiej dziś. Tu wysiedleni bydgoszczanie czekali na transport do Generalnego Gubernatorstwa.
(fot. Maja Stankiewicz)

Na początku lutego 1941 r., w nocy, Niemcy wyrzucili ich z mieszkania. - Kazali nam iść najpierw pod most kolejowy, stamtąd na Bernardyńską. Nie pozwolili nam nic z sobą wziąć.

Marian Cichy początkowo sądził, że był to 1940 rok. Ale własnie wtedy urodził się siostrzeniec, a gdy ich wysiedalno dziecko nie miało roku.

Właśnie wysiedlonych w lutym 1941 roku kierowano do GG przez obóz przejściowy w Potulicach.

Wspomnienia Mariana Cichego różnią się od wspomnień innych bydgoszczan, które do tej pory publikowaliśmy w "Albumie bydgoskim".

Miejscem zbiórki była bowiem nie szkoła przy pl. Kościeleckich, ale naprzeciwko, szkoła rolnicza przy ul. Bernardyńskiej. Dodajmy, że wówczas istniała jeszcze ulica Pawła z Łęczycy, przy której de facto mieściła się szkoła.

- W szkole na Bernardyńskiej było już pełno ludzi - opowiada pan Marian. Pamięta, że tej samej nocy wszystkich pognano na ul. Grunwaldzką. - Tam był dworzec małej kolejki. I nią wywieziono nas na bocznicę pod Nakło. Stamtąd pieszo szliśmy do Potulic. Prowadzono Polaków i Żydów.
Tak przynajmniej zapamiętał Marian Cichy.

Jak duża to była grupa? Duża, ale trudno powiedzieć, ile liczyła osób. - Dzieciak nie zwraca na to uwagi - tłumaczy.

Mała kolejka, czyli kolejka wąskotorowa kursowała do Koronowa. Jednak przez odgałęzienie w Morzewcu łączyła się z siecią Wyrzyskich Kolei Powiatowych i można było dojechać do Nakła.
Całą grupę ulokowano w pałacu hrabiny Potulickiej. - W dużej sali nakładziono słomy i tam nas trzymano. Przechodziliśmy przez jakieś drzwi, przy których ludziom zabierano obrączki, zegarki, co kto miał wartościowego. - Jedzenie było bardzo kiepskie, mało. Starsi umierali, bo codziennie kogoś wynoszono. Jako dzieci nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w obozie jesteśmy.

Padło na Raszyn

Według pana Mariana byli tam na pewno kilka miesięcy. Dopiero wówczas wagonami towarowymi wywieziono ich do Piaseczna koło Warszawy, a stamtąd podwodami do wsi Jaworowa koło Raszyna. - Chyba jesień już była, jak tam dotarliśmy? - zastanawia się Cichy.

Podobno można było wybrać, czy zostać w Warszawie, czy jechać na wieś. - Siostra chciała na wieś, bo sądziła, że łatwiej będzie przeżyć.

W Jaworowej dostali jeden pokój z boku domu niechętnego im gospodarza. - Siostra pracowała u Krauzego w Falentach. To był Polak o niemieckim nazwisku. Później i ja tam pracowałem - wspomina. Miejscowi nazywali ich "wysiedlonymi". Kazali coś robić za talerz zupy z obiadu, kawałek chleba, starą pikowaną "watówkę", która chroniła przed zimnem.

Marian z młodszym bratem zbierali krowy od kilku gospodarzy i paśli na ugorze. Cięli sieczkę, pomagali w gospodarstwie. Często jedli to, co znaleźli na polu. Ale zdarzało się, że chodzili i prosili o chleb, bo nie było co jeść. Było biednie, głodno, gryzły ich wszy

Wysiedleni? Podejrzani!

Wieś niespecjalnie chętnie przyjęła wysiedlonych. - Myśleli, że jesteśmy bandyci albo złodzieje, jeśli Niemcy nas wyrzucili z domu - wspomina Cichy.

Tak mijały wojenne lata. O żadnej szkole, nauce, I komunii świętej nie było mowy. Choć dzieci innych wysiedlonych uczyły się. - Do I komunii przystąpiłem w 1945 roku, gdy wróciliśmy do Bydgoszczy, siostra mnie posłała - opowiada.

Do Bydgoszczy wrócili w 1945 roku, razem z wojskiem. I to dosłownie.

Dowiedzieli się, że do sąsiedniej wsi Dawidy wjechały polskie czołgi. Dzieciaki pobiegły je przywitać. - Tam się dowiedzieliśmy, że z Pruszkowa można odjechać, ale razem z wojskiem - wspomina Cichy. - Siostra wówczas pracowała u Krauzego w kuchni. Załatwiła furmankę, która zawiozła nas do Pruszkowa. Baliśmy się, co będzie jeśli nas nie zabiorą, furmanka odjedzie, nie będzie jak wrócić?

I rzeczywiście, wojsko nie bardzo chciało ich zabrać. W końcu ulokowali ich w bydlęcym wagonie, a pan Marian całą drogę spędził pod plandeką, która okrywała działo.

Do Bydgoszczy rodzina Cichych dotarła rano. Skierowano ich do PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) na ul. Grunwaldzkiej. - Mieścił się w baraku, przy dworcu małej kolejki. Dostaliśmy ciepłą kawę, coś do jedzenia. Na Pagórek już nie wróciliśmy. Zamieszkaliśmy u innej siostry, przy księdza Skorupki.

Pan Marian nie poszedł już do szkoły, trzeba było zarabiać. Krótko pracował w fabryce mydła i pasty "Sokół" przy ul. Grudziądzkiej, potem w olejarni przy Marcinkowskiego, w końcu trafił "do skór", czyli przedsiębiorstwa obrotu skórami przy ul. Jagiellońskiej. Tam pracował do emerytury.

I właśnie tam historia zatoczyła koło. - Gdy wojna się skończyła, "w skórach" pracowało czterech Niemców. Robili to samo, co my, ale im nie płacili. Niewolnicy. Do rzeźni na obiady ich prowadzałem. Potem zabrano ich do Potulic.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska