- Trzy lata temu, twoje maski do bydgoskiej Szopki Noworocznej Zdzisława Prussa, zszokowały. Jak je przyjął autor?
- Zdzichu najpierw prawie zemdlał. Ale potem - dzielnie zniósł to wyzwanie.
- Od razu wiedziałeś, jakie te maski maja być?
- Przyznaję, że nie wiedziałem, jak do nich podejść. Może tylko chciałem, żeby były bardziej artystyczne niż te bardzo realistyczne, które tworzył mój poprzednik. I chyba były. Te pierwsze maski były właściwie ze śmieci. Trochę płótna, słoma, gumy do wecka, piłeczki ping-pongowe, butelki po wodzie mineralnej, karton po butach, plastikowe łyżeczki. Niektóre z tych materiałów użyte zostały do masek, które powstały w tym roku. Na przykład piłeczki, które posłużyły wtedy jako oczy do maski marszałka Szopińskiego, teraz wykorzystałem do maski posła Walkowiaka.
- Nie wszystkim się te maski podobały...
- Oj, tak - pani poseł Piotrowska, jak siebie zobaczyła na scenie w roku ubiegłym, to bardzo przeżywała. Pomyślałem nawet, że ma ochotę mnie zabić za to co zrobiłem. Ale potem trochę ochłonęła i niedawno przyznała, że to potraktowała jako dobrą zabawę. Przy okazji - cieszę się, że w tym roku udało mi się namówić dyrektora Stankiewicza z MOK-u, by zakupił mikroporty, dzięki czemu buzie niektórych bohaterów szopki mogły być zamknięte, a zatem były mniej groteskowe.
- Maski Rony, to już tradycja, ale ostatnio ten sam Marek Rona zajął się rzeźbą. I to dla środowiska jest pewnym zaskoczeniem...
- Ja powiem, że dla mnie samego to też było zaskoczenie. A o wszystkim zadecydował przypadek. Najpierw dostałem zlecenie na zrobienie kopii "Łuczniczki", potem - "Przechodzącego przez rzekę". No, a w roku ubiegłym - po namowach kolegów - wystartowałem w konkursie na pomnik generała Sikorskiego w Inowrocławiu. I po niemałych perypetiach - ten konkurs wygrałem. A właściwie wygraliśmy w trójkę - bo bez Emila Kosickiego z Poznania, który jest mistrzem w odlewaniu i Jerzego Olszewskiego z Bydgoszczy, brązownika który jak nikt inny zna się na zabezpieczeniach, ten mój projekt niewiele byłby wart. Z tego, co w sumie udało mi się osiągnąć nie do końca jestem zadowolony, bo projekt powstał w niewiarygodnie krótkim czasie, ale... tradycję zachowaliśmy. Po odlaniu zjedliśmy karkówkę z grilla, pieczoną na hutniczym piecu. Smaczniejszej nie ma. Przyznam, że trochę teraz w tej rzeźbie zasmakowałem. Wcześniej robiłem zwykle to co chciałem (już w szkole tak było, niezły był ze mnie numerant i nygus), no i najczęściej lubiłem pracę lekką, łatwą i przyjemną. Rzeźbienie już takim zajęciem nie jest. Ale daje wielką satysfakcję, no i - nie ma co kryć - dużo lepsze pieniądze. Sikorski pozwolił mi ustabilizować trochę życie i sprawił, że od ubiegłego roku wreszcie mam czyste konto w urzędzie skarbowym.
- Rona to teraz w branży dobre nazwisko. Na brak pracy nie narzekasz...
- Rzeczywiście, robota wchodzi mi drzwiami i oknami. Czasem opędzić się nie mogę. Nie klepię więc biedy. Ale to m.in. dlatego, że dzielę to co robię na działania dla sztuki i działania dla chleba. Mam za sobą m.in. trochę prac z tzw. sztuki użytkowej. Robiłem m.in. opakowania dla mleczarni "Osowa", także jej znak firmowy, to moje dzieło. Również wiele opakowań dla bydgoskiej "Tosty" wyszło spod mojej ręki. A wcześniej miałem też zlecenia od "Bacomy" i "Danona". Nadal jednak moim ukochanym dzieckiem są ilustracje do książek. Czasem tylko żałuję, że wiele dzieciaków nosi te podręczniki z moimi rysunkami gdzieś głęboko w tornistrze.
- A z czego musiałeś zrezygnować, gdy dałeś się uwieść rzeźbie?
- Trochę zgubiłem malarstwo olejne. Ale myślę, że lubię je tak samo jak akwarele i pastele, stąd wierzę, że jeszcze do tego wrócę.
- Co jest cię w stanie wkurzyć?
- Zawsze chamstwo. W każdej postaci. Chociaż powiem, że teraz jest już dużo lepiej, potrafię się wyciszyć, nie jestem już taki zawzięty. Kiedyś, wystarczyło, że ktoś mi ubliżył, coś brzydkiego powiedział o moich rodzicach i już ręce były w robocie. Jeden z kolegów do dziś ma na czole bliznę po uderzeniu grabkami.
- Taki mały, chudy, ale byk?
- Zawsze byłem mniejszy od wszystkich, ale nigdy układny z tego powodu. Pamiętam, kiedyś szedłem z dziewczyną ul. Dworcową, a tam grupa wyrostków zaczyna bardzo brzydko ją wyzywać. Podszedłem więc bez słowa do tego najważniejszego, wyjąłem z torby pełnej lodów patyk, żeby oka nie wybić, i pacnąłem go tymi lodami prosto w twarz. Manto od reszty potem dostałem, ale wydawało mi się, że honorowo sprawę załatwiłem. Na Kapuściskach, gdzie mieszkałem, "sprężyna" na mnie wołali. Niby dlatego, że ciągle podskakiwałem.
- Czy ta zadziorność - to twoja największa wada?
- Kiedyś - chyba tak. Teraz - czasem za dużo złego o kimś powiem. Wiem, że nie powinienem, walczę z tym, ale nie zawsze się udaje.
- A twoja największa zaleta?
- Może to, że potrafię dać każdemu duży kredyt zaufania. Nawet wtedy, gdy nie ma do tego podstaw. I przy tym często się do wszystkich uśmiecham. Także do tych, którzy mnie atakują.
- Spróbuj szybko "wyrzeźbić" odpowiedź na kilka kolejnych pytań. Bardzo lubię...
- ... przebywać w towarzystwie. To daje możliwość poznania ciekawych ludzi. Tak samo jak rysowanie karykatur.
- Zarobione pieniądze najchętniej wydaję na...
- ... żona je zazwyczaj wydaje, ja głównie zarabiam. Ale poważnie - nie szczędzę nigdy wydatków na dzieci. Na ich naukę, na ciekawe zajęcia (uczyły się tańczyć). To inwestycja, która musi kiedyś zaowocować.
- Największą przykrość może mi wyrządzić...
- Choroba najbliższych.
- Przyjemność zrobi mi każdy, kto...
- ... zaproponuje niespodziewany wyjazd. I jeszcze zadba o to, by był pełen atrakcji. Jak na razie, najczęściej udaje się to mojej żonie.
- A tobie udaje się czasem coś przyrządzić w kuchni?
- Chętnie gotuję. Rybę po grecku potrafię zrobić, inne ryby - też, bo sam bardzo lubię je jeść. Nawet sosy najróżniejsze wiem jak przygotować. No i nawet polotu w tej kuchni mi nie brakuje. Kiedyś miałem do dyspozycji tylko kaszkę, wiśnie, banany, puszkę brzoskwiń i kurczaka. Zrobiłem więc na szybko devolile'a, wisienką przyozdobiłem ścięte białko i całość nazwałem "oko słonia". Dzieci nie do końca wiedziały, dlaczego tak się to nazywa, ale zjadły wszystko ze smakiem.
- Wymiana żarówki, naprawa cieknącego kranu - to też żaden problem?
- Powiem tak: wszystko potrafię zrobić. Tylko, że ciągle mi na to brakuje czasu. No, ale duże stoły dębowe, potrzebne w pracowni, sam sobie zrobiłem!
- No, a wnętrza w nowym domu? Sam je aranżowałeś?
- To już domena żony. Założyłem, że to ona przede wszystkim ma się w tych wnętrzach czuć dobrze. Dla mnie najważniejsza jest przestrzeń. To, co za mną - mnie mniej interesuje. No, mogę co najwyżej powiedzieć, że nie znoszę meblościanek. Zdecydowanie wolę stare meble. Nawet te, które trochę się już sypią. Dla mnie są cenne, bo wiem, że ktoś kiedyś dotykał ich z wielką miłością.
- W pogoni za wielką Sztuką artyści często zapominają o zdrowiu. Dbasz o nie?
- Próbuję, ale... Jeszcze niedawno dużo biegałem. teraz już tylko rower pozostał. Ale za to jeżdżę na nim dużo. No i diety staram się przestrzegać.
- A jak najlepiej odreagowujesz stres, gdy cię dopada?
- Staram się dużo pracować. I najlepiej, jak to jest ciężka praca fizyczna.
- Które cechy u kobiety cenisz najbardziej?
- Małomówność. Nie lubię tzw. trucia. No, inteligencja też jest ważna. Potem dopiero - uroda.
- A gdyby tylko oczy miały wybierać?
- No, to zdecydowanie zyskuje kobieta tzw. "oczytana", czyli ta z dużym pięknym biustem. Koledzy znają już tę moją słabość. Śmieją się, że to pewnie dlatego, że mama mnie długo piersią karmiła. A rzeczywiście, tak było.