Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z wiosłem przez życie, czyli niezwykła historia Ryszarda Kwiatkowskiego

Marek Weckwerth
Marek Weckwerth
Z archiwum Ryszarda Kwiatkowskiego
Człowiek z żelaza, a przy tym niezatapialny. Zawsze czujny, spięty, aby na spływie nikomu nic się nie stało i zawsze uśmiechnięty.

Ryszard Kwiatkowski, bo o nim mowa, to członek Sekcji Turystyki Kajakowej Regionalnego Towarzystwa Wioślarskiego „Lotto-Bydgostia”, ratownik WOPR, instruktor kajakarstwa, komandor i pilot spływów.

Dziś, gdy rozmawiamy o jego niezwykłej pasji, możemy tylko wspominać to co już za nim, bo zdrowie nie pozwala mu na większy wysiłek fizyczny. Ale - jak śpiewał „Perfect” - trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym... Pan Ryszard zszedł z niej w wielkim stylu, uczestnicząc w roku 2011 w Turystycznej Sztafecie Kajakowej na Brdę. Jest kawalerem złotej honorowej odznaki Polskiego Związku Kajakowego i srebrnej ICF (Międzynarodowej Federacji Kajakowej).

Urodził się w Warszawie 24 lutego 1937 roku. Jego ojciec Władysław zginął w powstaniu warszawskim, przepadł jak kamień w wodę i rodzina nigdy nie poznała jego losu. Dramatem był też wymarsz ocalałych po upadku powstania cywilów, w tym rodziny Kwiatkowskich. Kolumna została ostrzelana przez samoloty myśliwskie, prawdopodobnie sowieckie. Los rzucił ich do wsi Drwalew w powiecie grójeckim, potem do Ostródy, gdzie pan Ryszard skończył podstawówkę. Po jej ukończeniu pojechał uczyć się do technikum w Cieplicach w pobliżu Jeleniej Góry.

- Po ukończeniu technikum dostałem nakaz pracy do Polanicy-Zdroju, bo w komunie władza tak traktowała absolwentów szkół. Był przymus - relacjonuje Ryszard Kwiatkowski. - Przydzielono mnie do działu BHP, szkoliłem pracowników z bezpieczeństwa i higieny pracy i prowadziłem dochodzenia powypadkowe. I tę profesję - w Bydgoszczy wzbogaconą jeszcze o zadania zakresu obrony cywilnej - wykonywałem aż do końca mojej pracy zawodowej. Nigdy nie należałem do żadnej partii politycznej. Poza pracą - tam w Polanicy - chodziłem po górach, jeździłem na nartach.

O tym, że jego prawdziwą pasją stanie się kajakarstwo turystyczne, znów zdecydował los. Nową pracę otrzymał w Bydgoszczy, z którą wcześniej nic go nie łączyło. Był roku 1968. Zatrudniono go w Fabryce Mebli, gdzie działała sekcja kajakowa i tam po raz pierwszy przekonał się co to jest kajak, jak należy wiosłować. Jednak dość szybko zmienił adres pracy na Bydgoskie Zakłady Betoniarskie i Żelbetowe Budownictwa Przemysłowego w Białych Błotach (późniejszy „Prefabecie”).

- Ktoś, nie pamiętam kto, namówił mnie, aby się zapisać do Sekcji Turystyki Kajakowej Kolejowego Klubu Wioślarskiego, czyli obecnego Regionalnego Towarzystwa Wioślarskiego „Lotto-Bydgostia”. To był mój drugi krok kajakowy, aczkolwiek nadal byłem zielony - przyznaje nasz rozmówca. - Pływaliśmy wtedy rekreacyjne po bydgoskiej Brdzie do Brdyujścia i z powrotem. W maju 1974 roku uczestniczyłem w pierwszym swoim spływie Brdą i Jeziorami Byszewskimi, w sumie 38 kilometrów. A w czerwcu tegoż roku był 25 - kilometrowy spływ z Gościeradza do Bydgoszczy. W lipcu uczestniczyłem w 19. Międzynarodowy Spływie Kajakowym na Brdzie. Przepłynęliśmy 194 kilometry z Nowej Brdy do Bydgoszczy.

W książeczce odznak kajakowych w kilku następnych latach pojawiały się wpisy o wyjazdach na Gwdę, Poprad, Dunajec, na Zatokę Pucką, Bóbr, Kwisę, Łupawę, Czarną Hańczę...

- Jak się rozpływałem, pomyślałem że na tych imprezach potrzebny jest ratownik, więc zdobywałem kolejne stopnie w Wodnym Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. W pokoju na ścianie wisi platera z roku 2010 - podziękowanie za 40 lat pracy w WOPR-rze - pokazuje pan Ryszard.

Ratownikiem był do końca czynnego kajakowania, gdy nagle problemy zdrowotne wykluczyły go z tej aktywności.

- Ale nikt nie zwolnił mnie z obowiązku ratowania ludzi, toteż reaguję zawsze gdy sytuacja tego wymaga - przekonuje.
Miesiąc temu spacerując nad starym Kanałem Bydgoskim między czwartą a piątą śluzą, zauważył jak mały chłopiec wyrywa się z rąk babci i wpada do wody. Natychmiast wskoczył do kanału i wyciągnął dziecko. Reakcja tej pani była bardzo dziwna - wyzwała go od bandytów, krzyczała że omal go nie utopił. Cóż, i taka bywa... Do domu wrócił mokry. Na szczęście mieszka blisko.

W ubiegłym roku na Błoniu na jego oczach przewróciła się młoda kobieta i uderzyła potylicą w chodnik. Z ust popłynęła krew, straciła przytomność. Ułożył ją w pozycji bezpiecznej, aby nie zadusiła się krwią i wezwał przez „komórkę” pogotowie. Przyjechało bardzo szybko.

- Ratownikiem jest się zawsze. Zawsze trzeba nieść pomoc potrzebującym ludziom - konstatuje Kwiatkowski.

Zawsze też miał żelazną kondycję. Na widok wywrotki ruszał do akcji z prędkością motorówki lub - jeśli dramat zauważył z brzegu - skakał i po chwili wyławiał wychłodzonego kajakarza.

To będzie 53. Międzynarodowy Zimowy Spływ Kajakowy Energetyków. Zapisy trwają

- Bywało że ratowałem mocno przestraszone kobiety uczepione po wywrotce nadbrzeżnych gałęzi. Wtedy trzeba było niegrzecznie, a czasem mało cenzuralnie krzyknąć: Puść się wreszcie kobieto! Jak się puściła, mogłem ją wyłowić i doholować do bezpiecznego brzegu - przypomina sobie.

W książeczce kajakowej ma potwierdzone przepłynięcie 19 tys. 13 km. Zaliczył niemal wszystkie ważniejsze szlaki kajakowe w Polsce i wiele za granicą.

Z tych znaczniejszych wypraw zagranicznych był w roku 1975 Międzynarodowy Spływ Kajakowy im. króla Sobieskiego na Dunaju, 211 km z Bratysławy do Budapesztu.

Był jednym z 11 uczestników Pierwszej Bydgoskiej Wyprawy Kajakowej „Hiszpania 1979”. Dzielni wodniacy, bo forsowali bystrza i progi rzek górskich, płynęli na jednoosobowych kajakach produkcji chojnickiej.

Wtedy, w Hiszpanii, zdarzały się groźne sytuacje i akcje ratunkowe, ale najbardziej ekstremalną przygodę pan Ryszard przeżył w towarzystwie żony Bogusławy na jeziorze Łebsko.

- Popłynęliśmy tylko my i Czesław Hetmański, a reszta spływu skończyła już w ujściu rzeki Łeby do jeziora - wspomina pani Bogusława. - Spokojnie było tylko do półwyspu osłaniającego zatokę. Za nim ujrzeliśmy niesamowicie rozhuśtane jezioro, olbrzymie fale. Trzeba było płynąć dokładnie pod fale, bo nawet lekka zmiana kursu mogłaby się skończyć wywrotką. Gdy wyszliśmy na brzeg w Łebie, pocałowałam ziemię jak papież.

Tę przygodę małżeństwo przeżyło w roku 2011, na 6 tygodni przed głośną tragedią na tym ogromnym jeziorze, gdy utonęło pięcioro młodych bydgoszczan, uczestników majowego spływu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska