Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zło początkowo wydaje się banalne - rozmowa z pisarką Zofią Mąkosą

Małgorzata Chojnicka
Małgorzata Chojnicka
pisarka Zofia Mąkosa
pisarka Zofia Mąkosa Aleksander Żukowski
Rozmowa z Zofią Mąkosą, pisarką, autorką m.in. serii „Wendyjska winnica”

Rozmowa z Zofią Mąkosą, pisarką, autorką m.in. serii „Wendyjska winnica”

Proszę powiedzieć, co Panią skłoniło, by zabrać się za pisanie? Zapytam przekornie, nadmiar wolnego czasu na emeryturze, czy raczej chęć uporządkowania swoich przemyśleń?

Zabrałam się za pisanie z wielu powodów. Nie potrafię nawet ich wszystkich wymienić. Jednym z podstawowych była obawa, że na emeryturze mój mózg zbyt szybko się zestarzeje. Nigdy nie pociągało mnie prowadzenie domu, gotowanie obiadów, smażenie dżemów czy pielęgnacja ogrodu. To nie znaczy, że nie robiłam tego wszystkiego, ale poświęcenie się wyłącznie takim czynnościom szybko wpędziłoby mnie w emerytalną depresję. O tym, że spróbuję zostać pisarką myślałam, zanim rozstałam się z pracą. Na wielu spotkaniach autorskich powtarzam, że przechodząc na emeryturę powinniśmy mieć gotowy plan na to, co dalej. Dla mnie planem było pisanie, bo obok czytania zawsze sprawiało mi to przyjemność.
Co do przemyśleń, to każdy dojrzały człowiek ma ich pewien zasób. A jeśli tym dojrzałym człowiekiem jest była nauczycielka historii, owe przemyślenia muszą dotyczyć miejsca zwykłego człowieka w wielkich wydarzeniach dziejowych.

„Wendyjska winnica” jest przepiękną rodzinną sagą, w której fikcja literacka miesza się prawdą historyczną. Jak przebiegała praca nad tą serią? Długo zbierała Pani materiały?

Na cykl „Wendyjska winnica” składają się trzy kilkusetstronicowe książki. Każda wymagała osobnego zbierania materiałów. Na szczęście, jako osoba zawodowo obcująca z historią, miałam pewną wiedzę o okresie stanowiącym tło historyczne, musiałam ją tylko pogłębić. Służyły temu rozmowy z osobami pamiętającymi opisywane czasy, wertowanie ówczesnej prasy, książek popularnonaukowych, wspomnień i dokumentów. W każdym przypadku pomagało mi wiele osób, ale wszystkie tomy miały, tzw. swoich głównych pomocników, bez pomocy których nie wyobrażam sobie zbierania materiałów. W przypadku „Cierpkich gron” byli to: dawny chwalimiak wendyjskiego pochodzenia, Hans Gutsche, oraz mój mąż, Tadeusz, pomagający w poszukiwaniach wiadomości o Chwalimiu i Kargowej, i tłumaczący niemieckojęzyczne źródła. „Winne miasto” to przede wszystkim Przemysław Karwowski, publicysta i pasjonat dziejów polskiego winiarstwa. „Dolina nadziei” miała Magdalenę Yanshinę, Polkę mieszkającą w Neuruppin, która dostarczała materiałów o tej miejscowości i o NRD. Bohaterowie „Wendyjskiej winnicy” są w większości luteranami, dlatego o czuwanie nad poprawnością związanych z tym treści poprosiłam zaprzyjaźnionego niemieckiego pastora, Ericha Busse. Prócz tego pastor dostarczył mi także wielu cennych informacji na inne niż wyznanie tematy. Osoby, z których życzliwości i wiedzy korzystałam, wymieniam w posłowiach do każdego tomu.Zbieranie materiałów i pisanie kolejnych tomów trwało sześć lat.

W mistrzowski sposób pokazała Pani, jak faszyzm powoli wkraczał do niemieckich rodzin. To taka anatomia zła. Dlaczego zdecydowała się Pani pokazać wojnę z perspektywy Niemców?

Nie wiem dokładnie, kiedy zaczęły się rodzić pytania o taką właśnie, niemiecką perspektywę. Być może jeszcze w dzieciństwie, kiedy wciąż natykałam się na to, co poniemieckie. Najpewniej jednak po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Miałam wtedy okazję spotykać zwykłych Niemców, którzy przyjeżdżali do naszej gminy w ramach nawiązywania kontaktów. Później poznaliśmy Niemca szukającego polskich korzeni, a potem kolejnych przedstawicieli tego narodu. Wszyscy bez wyjątku byli kulturalnymi i mądrymi ludźmi.
Podczas tych spotkań nie opuszczało mnie pytanie, jacy byliby ci mili ludzie, gdybyśmy mogli się przenieść do czasów, kiedy rządził Hitler. W „Wendyjskiej winnicy” próbuję na to pytanie odpowiedzieć, patrząc oczami Niemców na dwanaście lat z dziejów Niemiec i Polski.
W wojnie najbardziej przerażające jest to, co robi ona z życiem zwyczajnych ludzi, którzy chcą tylko spokojnie żyć, pracować, kochać i umierać. Rytm życia rodziny Neumanów do czasu jej wybuchu wyznaczały zmieniające się pory roku. A potem ich świat zaczął się powoli rozsypywać…
Nie potrafiłam myśleć o Niemcach jak o ludziach z gruntu złych, ogarniętych żądzą władzy i knujących przeciwko Polakom, Żydom i innym narodom. Wyobrażam sobie, że kiedy w 1933 roku wybierali parlament i głosowali na NSDAP, nie przypuszczali, że oznacza to wojnę, ludobójstwo i obozy koncentracyjne. Doświadczeni największym w dziejach świata kryzysem gospodarczym pragnęli mieć lepiej, głosowali więc na populistów, którzy wiele im obiecywali. W przemówieniach Hitlera słyszeli to, co chcieli, a zamykali uszy na niepokojące akcenty. Niektórzy stopniowo się zmieniali, stając się gorliwymi nazistami, inni bali się odezwać, bo widzieli, co dzieje się z krytykującymi władzę. Zresztą naziści niczego nie zrobili od razu. Najpierw zdemontowali wszystkie instytucje strzegące demokracji, na przykład podporządkowali władzy państwowej sądownictwo, prasę i radio, na swoją modłę przerobili programy szkolne, jednocześnie wprowadzając bardzo szeroki program pomocy socjalnej ubogim i rodzinom wielodzietnym. Propagandowy przekaz prał mózgi całemu społeczeństwu, poczynając od najmłodszych, na dojrzałych ludziach kończąc. Niemcy żyjący w powieściowym Chwalimiu, chcący spokojnie pracować na roli i żyć według pór roku również mu ulegali. W pewnym momencie przyszedł czas zapłaty za obojętność lub udawanie, że nie widzi się zła.

Na miejsce akcji wybrała Pani pogranicze światów – polskiego i niemieckiego. To dzisiejsze Ziemie Odzyskane, naznaczone wielką historią i dramatem przesiedleńców. Pani rodzina też go doświadczyła. Czy rodzice chętnie opowiadali o swoich rodzinnych stronach?

Przesiedleń doświadczyła rodzina mojej mamy. Ich gniazdo znajdowało się na Wileńszczyźnie, w powiecie święciańskim. Wojna i lata powojenne przyniosły moim bliskim wiele tragedii i dramatów. Ostatecznie dziadkowie z pięciorgiem dzieci zostali zesłani na Syberię. Dwoje najstarszych dzieci, w tym moja, licząca wówczas szesnaście lat, mama, zdążyło wyjechać na Ziemie Zachodnie z rodziną ciotki, wdowy po zamordowanym w Ponarach kierowniku szkoły w Kołtynianach. Jedna z sióstr uciekła, kiedy przyszli po nich enkawudziści. Została potem przygarnięta przez inną rodzinę. Szczęśliwie zesłańcy w komplecie wrócili z Syberii po pięciu latach. Stracili wszystko, nawet rodzinne fotografie, ale ocalili życie i to było dla nich najważniejsze. Jako miejsce osiedlenia wyznaczono im kompletnie zrujnowane, leżące na odludziu gospodarstwo poniemieckie na Mazurach. Mama rzadko opowiadała o tych wydarzeniach. Przypuszczam, że były dla niej zbyt bolesne. To, co wiem, zawdzięczam przede wszystkim opowieściom krewnych. Tata był Wielkopolaninem. Urodził się w Gorgoszewie, a wychował w Niepruszewie pod Poznaniem. W historii rodziny taty wojna też była dramatycznym doświadczeniem, ale tu wiem jeszcze mniej. Byłam dzieckiem, kiedy tata umarł, a dziadka w ogóle nie znałam, bo umarł przed moim narodzeniem. Babcia niewiele opowiadała o czasach wojny. Jeśli już to raczej o problemach bytowych. Jej ojciec, a mój pradziadek został rozstrzelany przez Niemców w 1942 roku jako zakładnik wzięty w łapance.

Jednym z bohaterów Pani książek jest natura. Czy szacunek do niej wyniosła Pani z domu rodzinnego?

Szacunek do natury, roślin i zwierząt wpoiła mi mama. Kochała kwiaty, interesowała się nowymi odmianami, sprowadzała cebulki, kłącza i nasiona. Umiała nazwać każdą roślinę i zwierzę, a jeśli czegoś nie wiedziała, od razu sprawdzała. Ja i bracia wychowywaliśmy się z psami i kotami. Mieliśmy krowę, kury, kaczki i króliki. Mama dbała o wszystkie zwierzęta, nawet te, które nie były nasze. Ponieważ była wybuchowa, co jakiś czas zdarzały się z kimś we wsi kłótnie o psa na zbyt krótkim łańcuchu i jego miskę bez kropli wody.

Opowiadanie „Buty małej Renate” przypłaciłam bezsenną nocą. Jak Pani odreagowuje tak ciężkie tematy?

Opowiadanie „Buty małej Renate” to jedno z jedenastu, które znalazły się w antologii „Taniec pszczół i inne opowiadania o czasach wojny”. Kiedy zostałam zaproszona do udziału w tworzeniu zbioru, nie sądziłam, że podjęłam się czegoś, co zabierze mi nie jedną a wiele nocy. Historię Renate znałam już od kilku lat, bo dużą rolę w jej upublicznieniu odegrał mój mąż. Dopiero jednak, kiedy przystąpiłam do tworzenia literackiego obrazu rzeczywistych wydarzeń z 1945 roku, pojęłam ich grozę. Dopóki nie skończyłam, było tak jakbym szła pod stromą górę z plecakiem pełnym kamieni. Poczułam wielką ulgę, kiedy tekst był już gotowy. Potem stopniowo przestawałam myśleć o tym opowiadaniu. Wspomnienia z nim związane przykrywały inne wydarzenia, spotkania, lektura książek i zbliżająca się premiera „Doliny nadziei”. Nie mam sposobu na odreagowanie takich tematów. Spaceruję, obserwuję przyrodę, czasem opiekuję się wnukami. Pozwalam czasowi płynąć.

Zdradzi Pani, nad czym teraz pracuje?

Pracuję nad kolejnym ciężkim tematem. Bo jakżeby inaczej. Uparłam się na XVII wiek, który nie dość, że nazwano później małą epoką lodowcową, to obfitował w wojny, zarazy i inne nieszczęścia. A winne temu wszystkiemu były czarownice. Zaplanowana na dwa tomy powieść będzie o tym wszystkim, lecz i tu jednym z bohaterów będzie przyroda. Nie mogłabym z niej zrezygnować.

Dziękuję za rozmowę

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska