Urodziła się w Więcborku, tam była pierwsza edukacja i pierwsze fascynacje. Zdawała potem i na psychologię sądową do Poznania, i na Akademię Muzyczną do Gdańska. - Z przyczyn osobistych nie wyszło ani jedno, ani drugie - mówi. - Ale do dziś uwielbiam wielkie primadonny, Marii Callas i Teresy Żylis Gary mogłabym słuchać i słuchać.
Narysowałam Mrożka
Wylądowała w bibliotece, najpierw w Więcborku, potem w Runowie. Książki były też jej pasją, więc w pracy czuła się jak ryba w wodzie, zwłaszcza że tam zaczęły się pierwsze teatralne wprawki. Gdy zaproponowano jej pracę w domu kultury w Więcborku, nie wahała się. Podciągnęła się w teatrologii na dwuletnim studium w Bydgoszczy, gdzie na wykłady przyjeżdżali znani aktorzy i reżyserzy z Warszawy. - Pracę dyplomową miałam naprawdę oryginalną - śmieje się. - Po prostu narysowałam ją, a że chodziło o Mrożka, więc komisja podeszła ze zrozumieniem. Kazali ją tylko trochę podeprzeć słowem.
Bez merca i pałacu
Jeździ starym maluchem, nie mieszka w pałacu. Koleżanki obrosły w piórka, zrobiły kariery, mają pieniądze. - Co tam - uśmiecha się. - Ja mam czwórkę dzieciaków, każde inne, każde kochane i cieszę się, bo po części mają po mnie artystyczne ciągoty. One są pierwszymi recenzentami moich przedstawień i kiedy mówią, że tu, mamuś, kończy się nudnie, to wiem, że to jest szczera prawda.
Mimo że warsztat nie ma już dla niej tajemnic, to przed każdym przedstawieniem odczuwa tremę. Staż robi swoje, to przecież już prawie 24 lata pracy, jednak niepewność zawsze jest i dochodzi do głosu. - Wkładam w tę robotę tyle emocji, że po każdym spektaklu czuję się wypalona - mówi. - Poza tym straszna ze mnie pesymistka, wszystko widzę w czarnych kolorach, wiele wymagam od siebie i ta surowość dopinguje mnie do jeszcze większego wysiłku.
Drugi dom
Teatr to dla niej praca nad sobą, kształtowanie osobowości. Do jej zespołów teatralnych - "Bzyków", "Mgiełek" i "Promyków" przychodzą też zalęknione i zestresowane dzieci, ale z biegiem czasu teatr staje się ich drugim domem. Mężnieją, dzielą się swoimi doświadczeniami, opowiadają o pierwszych miłościach, przesiadują godzinami. - I wtedy muszę się z tego tłumaczyć rodzicom - dodaje instruktorka więcborskiego domu kultury.
Teraz, po misterium więcborskim czuje się kompletnie bez sił. Spektakl w plenerze, z tak liczną obsadą, kosztował ją sporo trudu.
Magia sceny
Pewnie, że nieraz przychodzi taka chwila, że chciałoby się rzucić wszystko w diabły, bo zmęczenie, wypalenie i ciągły kołowrót. Jednak praca trzyma ją mocno. Dzięki niej każdego dnia na nowo utwierdza się w magicznej sile teatru. Marzy tylko o tym, by jej dzieci wyrosły na dobrych ludzi i by umiały być szczęśliwe. Gdy myśli o zmianie w swoim życiu, to tylko jedno przychodzi jej do głowy - prowadzenie świetlicy terapeutycznej dla dzieci specjalnej troski. - Jesteśmy tak mało tolerancyjni - wzdycha. - Każda inność to dla nas problem. A przecież te dzieci dzięki kontaktom ze sztuką mogłyby tyle zyskać, być bardziej szczęśliwe, niż dał im to los. Gdybym mogła im w ten sposób pomagać, pewnie byłoby to dla mnie wielkim wyzwaniem.**
Życie to jest teatr
Maria Eichler

Renata Bloch w pracowni, gdzie z gałganków powstają lalki i potwory.
Niekoniecznie trzeba mieć, ale warto być - to dewiza RENATY BLOCH, instruktorki teatralnej z domu kultury w Więcborku. To co, że część znajomych śmieje się, że bawi się lalkami i szmatkami. Dla niej teatr to prawdziwe życie.