Dziś Jarosław Michałowski jest prezesem brodnickiego koła Związku Sybiraków. Nieubłaganie płynący czas zrobił swoje. Zostało ich już niewielu, tylko trzydziestu pięciu. Zesłańcy, często zapraszani na spotkania z młodzieżą Zespołu Szkół Rolniczych w Brodnicy, wspominają gehennę zsyłki oczami kilkuletnich dzieci, jakimi wówczas byli. Ich opowieści mrożące krew w żyłach, zawierają także elementy zabawne, wręcz śmieszne. Wszak dzieciństwo i dorastanie ma swoje prawa.
Jego opowieść zaczyna się jak tysiące innych
- Przyszli w październiku 1951 roku, o północy. Trzech żołnierzy stanęło pod oknami, a oficer oznajmił rodzicom, że szybko mamy się spakować. Miałem wówczas dziewięć lat - mówi dawny zesłaniec. - NKWD zapakowało mnie i moją siedmioosobową rodzinę do wagonu i rozpoczęła się podróż w nieznane. Po drodze za Uralem, ojcu powiedział jakiś Rosjanin, że jedziemy na białe niedźwiedzie i do kraju, gdzie mleko nosi się w workach.
Przystankiem końcowym okazała się wioska Uwał w krasnojarskim kraju. Przydzielono zesłańcom z Niemeczyna chatę z bali drewnianych, ale bez dachu. Mały Jarek trafił do szkoły w sąsiedniej wsi Nachwałka, oddalonej od jego domu o pięć kilometrów. Dzieciaki miały wolne jak mróz przekraczał 42 stopnie Celsjusza. Pracownikom kołchozu, w którym pracowali jego rodzice, wydzielano wówczas 100 gram spirytusu. Na rozgrzewkę.
- Ojciec był kierowcą, a matka pracowała przy świniach. Zdarzało się, że mama Sabina wlewała mleko przeznaczone dla świń do miseczki, wystawiała na zewnątrz i później bryłę zmarzniętego mleka przynosiła ukradkiem dla nas, do domu. Zrozumiałem wówczas opowieść o mleku w workach. Pamiętam, że w szkole nauczycielami i uczniami byli zesłańcy. Dziwnym trafem obowiązkowym językiem dodatkowym, był niemiecki. Uczył go kapitan armii Hitlera, który dostał się do niewoli pod Stalingradem.
Największym wydarzeniem w życiu naszej wsi była śmierć ojca narodu rosyjskiego, Stalina. Po wiecach w szkole i
kołchozie, władze wsi zorganizowały uroczysty pogrzeb. Na ciężarówkę wstawiono olbrzymi portret Stalina, cały opasany kirem i w uroczystym pochodzie wszyscy mieszkańcy przeszli na cmentarz. Tam znowu przemówienia i płacz. W końcu
obraz został złożony do grobu
i przysypany ziemią. Po kilku dniach przyszła informacja, o pochowaniu Stalina w Moskwie. Oczywiście po pogrzebie odbyła się stypa. Pędzony samogon, zwany braszką, lał się strumieniami. Taki był żal.
Wszyscy chłopcy we wsi płakali jak zabrakło Chińczyka Li. Robił wspaniałe, drewniane latawce, z tego go pamiętam. Strugał kilka dni, pięknie malował i dawał chłopakom do zabawy. On też był zesłańcem. Mieszkał w małej chatce przy bramie do kołchozu. Do jego obowiązków należało otwieranie i zamykanie bramy. W Uwale dyrektorem miejscowego ośrodka maszynowego był Rosjanin bez ręki, którą stracił w walce z Niemcami. Jak większość z niewielu mężczyzn w osadzie, zaglądał bez umiaru do kieliszka. Zawsze chodził z dwururką. Pewnego dnia wracając konno z objazdu pół, położył lufę strzelby na kikucie ręki i zastrzelił Chińczyka. Dlaczego? Bo nie otworzył na czas bramy. Zabrało go NKWD, ale wrócił z medalami na kufajce po miesiącu. Mówili na wsi, że to bohater wojny ojczyźnianej, a Chińczyk był niewiele wart.
To tylko niewielka część długich opowieści Jarosława Michałowskiego, który do kraju wrócił w 1956 roku.