https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Brodnica. We wsi Uwał, gdzie zesłano rodzinę Michałowskich, Stalina pochowano na lokalnym cmentarzu

(ever)
Na archiwalnym zdjęciu mały Jarek Michałowski z koleżanką, Katią Wałową, na motocyklu listonosza
Na archiwalnym zdjęciu mały Jarek Michałowski z koleżanką, Katią Wałową, na motocyklu listonosza Marek Ewertowski
Wiele lat minęło od pobytu małego Jarka na Syberii, ale w pamięć wryły się najbardziej dwa wydarzenia - uroczysty pogrzeb portretu Stalina i śmierć Chińczyka Li, budowniczego kolorowych latawców.

Dziś Jarosław Michałowski jest prezesem brodnickiego koła Związku Sybiraków. Nieubłaganie płynący czas zrobił swoje. Zostało ich już niewielu, tylko trzydziestu pięciu. Zesłańcy, często zapraszani na spotkania z młodzieżą Zespołu Szkół Rolniczych w Brodnicy, wspominają gehennę zsyłki oczami kilkuletnich dzieci, jakimi wówczas byli. Ich opowieści mrożące krew w żyłach, zawierają także elementy zabawne, wręcz śmieszne. Wszak dzieciństwo i dorastanie ma swoje prawa.

Jego opowieść zaczyna się jak tysiące innych
- Przyszli w październiku 1951 roku, o północy. Trzech żołnierzy stanęło pod oknami, a oficer oznajmił rodzicom, że szybko mamy się spakować. Miałem wówczas dziewięć lat - mówi dawny zesłaniec. - NKWD zapakowało mnie i moją siedmioosobową rodzinę do wagonu i rozpoczęła się podróż w nieznane. Po drodze za Uralem, ojcu powiedział jakiś Rosjanin, że jedziemy na białe niedźwiedzie i do kraju, gdzie mleko nosi się w workach.

Przystankiem końcowym okazała się wioska Uwał w krasnojarskim kraju. Przydzielono zesłańcom z Niemeczyna chatę z bali drewnianych, ale bez dachu. Mały Jarek trafił do szkoły w sąsiedniej wsi Nachwałka, oddalonej od jego domu o pięć kilometrów. Dzieciaki miały wolne jak mróz przekraczał 42 stopnie Celsjusza. Pracownikom kołchozu, w którym pracowali jego rodzice, wydzielano wówczas 100 gram spirytusu. Na rozgrzewkę.

- Ojciec był kierowcą, a matka pracowała przy świniach. Zdarzało się, że mama Sabina wlewała mleko przeznaczone dla świń do miseczki, wystawiała na zewnątrz i później bryłę zmarzniętego mleka przynosiła ukradkiem dla nas, do domu. Zrozumiałem wówczas opowieść o mleku w workach. Pamiętam, że w szkole nauczycielami i uczniami byli zesłańcy. Dziwnym trafem obowiązkowym językiem dodatkowym, był niemiecki. Uczył go kapitan armii Hitlera, który dostał się do niewoli pod Stalingradem.

Największym wydarzeniem w życiu naszej wsi była śmierć ojca narodu rosyjskiego, Stalina. Po wiecach w szkole i
kołchozie, władze wsi zorganizowały uroczysty pogrzeb. Na ciężarówkę wstawiono olbrzymi portret Stalina, cały opasany kirem i w uroczystym pochodzie wszyscy mieszkańcy przeszli na cmentarz. Tam znowu przemówienia i płacz. W końcu

obraz został złożony do grobu
i przysypany ziemią. Po kilku dniach przyszła informacja, o pochowaniu Stalina w Moskwie. Oczywiście po pogrzebie odbyła się stypa. Pędzony samogon, zwany braszką, lał się strumieniami. Taki był żal.
Wszyscy chłopcy we wsi płakali jak zabrakło Chińczyka Li. Robił wspaniałe, drewniane latawce, z tego go pamiętam. Strugał kilka dni, pięknie malował i dawał chłopakom do zabawy. On też był zesłańcem. Mieszkał w małej chatce przy bramie do kołchozu. Do jego obowiązków należało otwieranie i zamykanie bramy. W Uwale dyrektorem miejscowego ośrodka maszynowego był Rosjanin bez ręki, którą stracił w walce z Niemcami. Jak większość z niewielu mężczyzn w osadzie, zaglądał bez umiaru do kieliszka. Zawsze chodził z dwururką. Pewnego dnia wracając konno z objazdu pół, położył lufę strzelby na kikucie ręki i zastrzelił Chińczyka. Dlaczego? Bo nie otworzył na czas bramy. Zabrało go NKWD, ale wrócił z medalami na kufajce po miesiącu. Mówili na wsi, że to bohater wojny ojczyźnianej, a Chińczyk był niewiele wart.

To tylko niewielka część długich opowieści Jarosława Michałowskiego, który do kraju wrócił w 1956 roku.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska