Było około godziny 16.00 w sobotę 9 lutego 2019. Barbara J. wyszła na spacer ze swoim synkiem. Co się działo w czasie tego spaceru, wiemy z relacji świadków oraz nagrań monitoringu. Widać jak bije dziecko, potem je wyciąga z wózka, podnosi na wysokość klatki piersiowej i rzuca o ziemię. Potem wdeptuje główkę w chodnik po trzy razy prawym i lewym butem.
Zainterweniowała kobieta, która przejeżdżała autem i zobaczyła, co się dzieje. Razem z jeszcze jedną osobą dogonili uciekającą matkę, z zakrwawionym synkiem na ręku. Odebrali dziecko i wezwali pogotowie oraz policję. Chłopczyk miał bardzo poważne obrażenia. Dziś – już wyleczony – jest w rodzinie adopcyjnej. Problem w tym, że nie wiadomo jakie konsekwencje dla jego zdrowia i życia będzie miało zachowanie matki. Jest 70-procentowe prawdopodobieństwo, że będzie miał padaczkę – orzekli eksperci.
Dlaczego to zrobiła? Barbara J. miała już wcześniej kilkoro dzieci. Nad najstarszą córką znęcała się, młodsze oddała do adopcji albo zostawiła w oknie życia. Damianek był dzieckiem jej ówczesnego konkubenta Bartka. „Nie myślałam logicznie, miałam wirówkę w głowie” - mówiła na przesłuchaniu w prokuraturze. - Podniosłam dziecko do góry i zastanawiałam, się kogo bardziej kocham, jego czy Bartka – mówiła później w śledztwie.
Prokuratura nie dopatrzyła się żadnych okoliczności łagodzących. Stąd wniosek o 25-letni wyrok za próbę zabójstwa dziecka, za „zamach na kwintesencję niewinności” – jak mówiła w mowie oskarżycielskiej pani prokurator.
Sama Barbara J. - w swoim ostatnim słowie – wyraziła skruchę. Obrona przekonywała sąd, że nie ma w tej sprawie dowodów na chęć zabójstwa. Co najwyżej na „spowodowanie średniego uszczerbku na zdrowiu”. Sąd wyda w tej sprawie wyrok za tydzień.
