https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Choroba czai się w lustrze

KAMILA MRÓZ [email protected]
Sąsiedzi opowiadają, że pan J. zawsze był trudnym człowiekiem. Nie wytrzymała z nim żona, synowie nie utrzymują kontaktów, zresztą mieszkają za granicą.
Sąsiedzi opowiadają, że pan J. zawsze był trudnym człowiekiem. Nie wytrzymała z nim żona, synowie nie utrzymują kontaktów, zresztą mieszkają za granicą. infografika Monika Wieczorkowska
Pan J. wciąż gubi klucze do swojego mieszkania, więc śpi na ławce. Rozmawia z lustrem i denerwuje się na tego, kogo w nim widzi.

Bo pan J. jest chory.

Sąsiedzi opowiadają, że pan J. zawsze był trudnym człowiekiem. Nie wytrzymała z nim żona, synowie nie utrzymują kontaktów, zresztą mieszkają za granicą. Nikt go nie odwiedza. Gdy kogoś zaczepia, to narzeka: budowlańcy to partacze, gazownicy próbują go naciągnąć, a spółdzielnia w ogóle nic nie robi. A to właśnie spółdzielnia teraz, gdy jest w potrzebie, wyciągnęła do niego rękę.

Pan J. tego nie widzi. Widzi natomiast piętnastu ludzi w swojej szafie i jakiegoś faceta w lustrze. Dziwnie przypomina jego samego. Jest zarośnięty, ma zmęczone oczy, garbi się, schudł ostatnio - po prostu podupada na zdrowiu. Bo pan J. jest chory.

Karuzela z kluczami
Kiedy to się zaczęło tego nikt dokładnie nie wie. W administracji spółdzielni "Kopernik" w Toruniu, na osiedlu Tysiąclecia, gdzie pan J. mieszka zauważono, że coś złego się z nim dzieje jakieś trzy tygodnie temu. Najpierw zgubił klucze od skrzynki na listy. Potem gubił klucze do własnego mieszkania, więc spółdzielnia wymieniała mu zamki. Raz, drugi, trzeci i kolejny.

- Przyszedł do mnie i mówi, że nie może wejść do swojego mieszkania. Wyjął pęk kluczy, wszystkie mu się rozsypały, chyba z piętnaście. Zobaczył klucze na mojej szafce, stwierdził, że to jego i chciał je zabrać, ale mu je odebrałem. Pozbierałem te, które wyleciały mu z rąk i mówię: "Idziemy, sprawdzimy może jakiś z nich pasuje".
Znalazł się w końcu właściwy - opowiada sąsiad.

- Ode mnie też żądał swoich kluczy? No wie pani? Skąd ja mam mieć jego klucze? - opowiada sąsiadka. - Mąż widział, jak próbował otworzyć drzwi wejściowe do klatki malutkim kluczykiem od skrzynki, strasznie się denerwował, że nie może tego zrobić - opowiada druga. - Twierdził, że spał na ławce, bo ktoś mu ukradł klucze do mieszkania. I chyba rzeczywiście spędził noc na dworze, bo wpuszczałam go o piątej rano, gdy szłam do pracy - mówi dalej.

Rosół z pałką
Pan J. zawsze miał dużo uwag do administracji spółdzielni. Tam z pokorą przyjmowano jego marudzenie. - Jego zachowanie kładliśmy na karb jego starości - mówi jedna z pań. Ale też dzięki temu przyzwyczajone do odwiedzin uciążliwego lokatora pracowniczki spółdzielni zauważyły, że dzieje się z nim coś niedobrego. Jedna z nich mówi: - Próbowałem go jakoś podejść, żeby poznać adres jego krewnych. I mówię: "A jak panu coś się stanie? To kogo zawiadomić?". "Jak mi się coś stanie, to zajmie się mną Narodowy Fundusz Zdrowia" - odpowiedział, bo pan J. głupi wcale nie jest.

Panie z administracji zaczęły więc regularnie odwiedzać kłopotliwego lokatora i sprawdzać co się z nim dzieje. Chodzą do niego dwa razy dziennie, robią mu kanapki, przynoszą obiady, proszą, żeby nie błąkał się po nocy, aby się ubrał, tłumaczą rzeczy oczywiste. - Przecież nie można człowieka zostawić wśród ludzi samotnym - argumentują.

Pan J. lubi opowiadać, a nie ma go kto wysłuchać, więc pracowniczki spółdzielni siedzą przy nim i mu przytakują, żeby tylko zjadł obiad. - W Boże Ciało też u niego byłyśmy, zaniosłyśmy mu rosół z pałką. W sobotę przyniosłyśmy mu schabowe. Dzisiaj tak, jak zwykle, poszłyśmy do niego rano zrobić mu śniadanie, a tak o 13.00-14.00 zaniesiemy mu obiad - mówią.

Chodzą do niego w dwie, bo też pan J. czasami robi się agresywny. - Naprawdę chcemy mu pomóc, bo nie można zostawiać takiego człowieka w potrzebie, ale jest to dla nas uciążliwe, bo przecież mamy swoje obowiązki w pracy - opowiada jedna z nich. Nie chcą występować pod nazwiskami, żeby ktoś nie zarzucał im, że robią sobie jakąś kampanię.

Odrobina serca
A pan J. sprawia coraz więcej problemów. Na osiedlu krążą opowieści o tym, co aktualnie zrobił. A że biegał ze spuszczonymi spodniami, a że załatwiał się gdzieś przy garażach i ktoś go przepędził, a to że groził sąsiadowi podpaleniem i "zakręceniem tlenu". Sąsiedzi mimo to starają się mu pomóc - ktoś go przenocował, ktoś zrobił obiad, ktoś z nim porozmawiał. I mają obawy: - Widać, że to chory człowiek. A jak wysadzi nas w powietrze?

Psychiatra stwierdził, że pan J. wymaga całodobowej opieki i gdyby zażywał leki, mógłby funkcjonować normalnie.

Spółdzielnia zwróciła się do Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Toruniu z wnioskiem o umieszczenie pana J. w domu pomocy społecznej. - Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie zasłania się procedurami. Wiemy, że one trwają, ale czasami odrobina serca potrafi je przyspieszyć - mówią w administracji spółdzielni.

Najkrótsza droga
Iwona Osypiuk z toruńskiego MOPR-u twierdzi, że ośrodek robi, co w jego mocy. - Postaramy się to załatwić jak najszybciej. Mamy już wszystkie potrzebne dokumenty m.in. zgodę tego pana i opinię lekarza specjalisty. Wiemy, że sprawa jest poważna, ale musimy czekać na wolne miejsce.

A jeśli pan J. ostatecznie stwierdzi, że nigdzie się nie wybiera? MOPR może wystąpić do sądu o umieszczenie J. w DPS-ie bez jego zgody. O panu J. opowiadam Markowi Niemczykowi - przewodniczącemu Wydziału Rodzinnego Sądu Rejonowego w Toruniu. - Myślę, że sprawa mogłaby się zakończyć w ciągu miesiąca - odpowiada.

Oczywiście niezbędna jest opinia biegłego psychiatry. To najkrótsza droga. Inaczej wygląda całkowite lub częściowe ubezwłasnowolnienie chorego, co trwa znacznie dużej. Orzeka o tym Sąd Okręgowy (w Toruniu trwałoby to dwa-trzy miesiące), a następnie kieruje sprawę do Sądu Rejonowego, który ustanawia dla takiej osoby kuratora lub opiekuna.

Opuszczeni przez rodziny
Pracownicy spółdzielni od początku tej całej historii usilnie poszukują rodziny pana J. Podstępem zdobyto adres jego brata, udało się trafić do przyjaciółki byłej żony pana J., która się z nią skontaktowała i prawdopodobnie na początku czerwca do J. przyjechać ma jego młodszy syn.
Podobnych, choć nie tak drastycznych przypadków jak pana J., administracja spółdzielni "Kopernik" tylko na tym konkretnym osiedlu Tysiąclecia ma około dziesięciu. To starzy, schorowani ludzie, opuszczeni przez rodziny. - Staramy się jakoś o nich dbać, pomagać im w drobnych, a dla nich jednak trudnych, sprawach - mówi jedna z pań pracujących w "Koperniku". - Najgorsze jest to, że tacy ludzie najczęściej mają rodzinę, która nagle znajduje się po ich śmierci.

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska