Właścicielem jednej z firm zajmujących się usuwaniem kokonów jest Jan Klonecki: - W tym sezonie mieliśmy dopiero dwie interwencje, to w zasadzie normalne o tej porze roku. Pokolenia wiosenno - letnie owadów żywią się przede wszystkim pyłkami kwiatów, dlatego nie narzucają się aż tak człowiekowi. Problem jest z generacją jesienną, która będzie szukać pożywienia białkowego właśnie przy odpadach, śmieciach pozostawionych przez ludzi. Wtedy zawalczą z intruzami przeszkadzającymi w posiłku.
Element ekosystemu
Tego typu firmy mogą działać jedynie w sytuacji, gdy zgłosi się do nich właściciel bądź administrator danego terenu, czy budynku. - Nie możemy interweniować w lesie, jeżeli dzwoni do nas mieszkaniec letniskowego domku. Po pierwsze musielibyśmy działać nie na jego terenie, po drugie owady mają prawo tam przebywać. Często znajdują się w takiej odległości, która nie stwarza bezpośredniego niebezpieczeństwa - tłumaczy Klonecki.
- Nasza usługa kosztuje 70 zł plus 22-procentowy VAT i koszty dojazdu (1,5 zł za kilometr). Zdarza się, że ktoś po usłyszeniu kosztów rezygnuje z naszych usług, ale też czasem sami nie podejmujemy interwencji. Nieprawdą jest, że osy, pszczoły, czy szerszenie to nasz wróg. Te owady stanowią niezbędny element ekosystemu. Nie należy z nimi walczyć za wszelką cenę - kończy Klonecki.
Żuki w słoiku
Prywatne firmy odciążyły interwencje strażaków. - W poprzednich latach zdarzało się, że interweniowaliśmy nawet 15 razy dziennie, teraz nasza aktywność przy tego typu zdarzeniach ogranicza się do kilku wyjazdów w tygodniu - mówi kpt. Paweł Puchowski z Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej.
Już od zeszłego roku strażacy pojawiają się przy gniazdach tylko, gdy zagrożone są osoby o ograniczonej zdolności ruchowej, czyli dzieci bądź osoby starsze. - Ludzie wiedzą już, do kogo trzeba się zgłosić, że nie zajmiemy się każdym przypadkiem. Jednak cały czas zdarzają się śmieszne sytuacje: jeden mężczyzna przyniósł nam kiedyś słoik żuków, które pojawiały się na jego posesji. Uważał, że są groźne, że powinniśmy niezwłocznie interweniować. Jednak takie historie to rzadkość - opowiada Puchowski.
Zdarzają się natomiast sytuacje ekstremalne. W niektórych wypadkach trzeba rozbierać np. część stropu, albo zaklejać pewne otwory pianką po wrzuceniu środka owadobójczego. - Po prostu w pewne miejsca nie jesteśmy w stanie dotrzeć, wtedy musimy sobie radzić w inny sposób. Pamiętam również kokon, który ważył ponad 50 kilogramów. Nie mieścił się do worka, w które je zazwyczaj zbieramy. Musieliśmy ciąć go na części - wspomina Puchowski.