Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Ile razy otwierałem ludzkie ciało? W ciągu całego życia przeprowadziłem 30 tysięcy operacji!"

Adam Willma
Ostatnią operację przeprowadziłem w styczniu - mówi profesor
Ostatnią operację przeprowadziłem w styczniu - mówi profesor Adam Willma
Z profesorem Waldemarem Jędrzejczykiem, chirurgiem o dratwie szewskiej i narkozie podawanej kropelkami oraz o tym, czym różni się dzisiajesza chirurgia od tej z czasów jego i prof. Zbigniewa Religi

Profesor Waldemar Jędrzejczyk urodził się w 1933 roku w Skarżysku-Kamiennej. Wybitny chirurg, wieloletni ordynator oddziału chirurgicznego w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Toruniu, a także kierownik katedry i kliniki chirurgii ogólnej, gastroenterologicznej i onkologicznej Akademii Medycznej w Bydgoszczy. Hobby: sport (tenis, narciarstwo, koszykówka)

Ile razy otwierał pan ludzkie ciało?
Statystycy mi to wyliczyli. Wyszło im, że w ciągu całego życia przeprowadziłem 30 tysięcy operacji.

Proszę pokazać mi ręce... Żadnego drżenia?
Nie mam z tym problemu. Najlepszym sprawdzianem dla dłoni jest precyzyjne szycie w chirurgi naczyniowej. Gdy zespala się drobne naczynia, potrzebna jest precyzja rzędu 1 milimetra. Ostatni raz operowałem w styczniu tego roku. Pomimo że skończyłem 80 lat, ręka jeszcze nie drży. Ale i tak człowiek nie jest w stanie konkurować z robotem. Dlatego precyzyjne operacje, takie jak zespolenie naczyń wieńcowych wykonuje się dziś przy pomocy robotów, bo precyzja człowieka w zespalaniu naczyń to 70-80 proc. a robota - około 90 proc. To są ważne różnice, przez te naczynia musi płynąć krew.

Czytaj: Śmierć pacjenta to "porażka". Ale ta śmierć może dać życie

Po raz pierwszy stanął pan przy stole operacyjnym w 1958 roku.
Drobna operacja - usunięcie wyrostka robaczkowego u młodej kobiety. Pierwsze ruchy młodego chirurga są zawsze trochę niezdarne. Każdy musi "nabić rękę". Żeby tak się stało, trzeba jak najwięcej operować i asystować. Najważniejszą różnicą, w stosunku do dzisiejszych czasów była ówczesna narkoza, dość krótkotrwała.

Na tyle, że pacjent mógł się wybudzić?
Oczywiście, to się zdarzało bardzo często. Znieczulenia były prymitywne - polegały na tym, że u wezgłowia pacjenta siadał w miarę doświadczony pielęgniarz i zakładał mu na usta i nos maskę Ombredana, po czym tak długo kapał eterem z butelki, aż chory zasnął. Gdy zaczął się ruszać, mówiło się "Panie Pawle (tak miał na imię ten pielęgniarz), więcej eteru!".
Rozpoczynając operację pół wieku temu, nie miał pan do dyspozycji ani wyniku nawet USG i gastroskopii, nie mówiąc o tomografii i rezonansie magnetycznym. Każda operacja mogła być niespodzianką.

Te niespodzianki do dziś istnieją, pomimo doskonałej aparatury. Nie bagatelizowałbym ówczesnej diagnostyki, która była oparta na dobrym wywiadzie chorobowym. Bardzo dokładnie pytaliśmy chorego o jego dolegliwości, ich początek, objawy itp. Rozmawialiśmy też z rodziną, pytając o podobne choroby, bo część chorób jest przecież dziedziczna. Zawsze powtarzałem swoim asystentom, żeby na wyniki badań patrzeli dopiero na końcu. Wyznawałem zasadę, że najpierw należy rozmawiać z chorym, później wykonać badanie fizykalne i dopiero z tą wiedzą spoglądać w liczby. Te podstawowe badania niestety są dziś trochę zaniedbywane przez lekarzy.

Jakie kontakty z chirurgią światowa, mieliście w latach 50. i 60.?
Nasze doświadczenia diagnostyczne w tamtych czasach było niewielkie, nie wspominając o możliwościach finansowych. Jeździłem do Warszawy, Krakowa i Gdańska, żeby podpatrywać nowości w klinikach, bo te ośrodki miały kontakty z zagranicą. Tych kontaktów bardzo nam brakowało, a o paszport było trudno, chyba, że ktoś poczynił jakieś zobowiązania, co zawsze wykluczałem. Były jednak pewne sposoby. Kiedyś przyjechał do nas pierwszy sekretarz z Włocławka Stefan Olszowski z prośbą, żeby zoperować jego matkę. Zgodziłem się, wszystko poszło dobrze, więc po operacji przychodzi sekretarz i pyta, jak się może odwdzięczyć. Powiedziałem, że może mi ułatwić wyjazd na ministerialne stypendium do Rzymu lub Londynu, o które bezskutecznie starałem się przez rok. Za tydzień miałem paszport i stypendium - 130 dolarów miesięcznie. Później o te wyjazdy było już łatwiej, ale co z tego, jeśli nie mieliśmy na nie pieniędzy. W 1984 roku, jako dla kierownika kliniki chirurgii w Toruniu wynosiła w przeliczeniu 20 dolarów.

Wracał pan ze stypendiów w najlepszych szpitalach w Europie i mógł sobie pomarzyć o wyposażeniu, które mieli do dyspozycji koledzy.
W tamtym czasie właśnie przyrządy stosowane przy narkozie były dla mnie największym obiektem zazdrości. Na przykład rurki dotchawicze, przez które można było wprowadzać narkozę. Dziś mogę powiedzieć, jak je zdobyliśmy. Jeden z kolegów po prostu ukradł dwie z kliniki w Gdańsku. Szum się zrobił co prawda straszny, ale my dzięki temu zyskaliśmy w Toruniu całkiem nowoczesną anestezję. Sam też mam takie przypadki na sumieniu. Nie mieliśmy na przykład igieł atraumatycznych do chirurgii naczyniowej, więc jedyną szansą było podebranie tych igieł.

Ładne rzeczy.
Trzeba zrozumieć, w jakiej rzeczywistości przyszło nam funkcjonować. Na początku, do szycia w przewodzie pokarmowym używaliśmy dratwy szewskiej.

Dratwy. Dobrze usłyszałem?!
Tak. Kupowaliśmy dratwę szewską, którą poddawało się sterylizacji, badało pod względem bakteriologicznym i dzięki temu było czym szyć. Mieliśmy wchłanialne nici z jelit owiec, ale nie wszystko można było nimi szyć, bo wchłanianie następowało za szybko. Kupowaliśmy więc nici jedwabne, które moczyło się w różnych płynach i można ich było używać. Nie było oczywiście noży jednorazowego użytku, trzeba je było ostrzyć.
Najgorsze jednak, że nie mieliśmy rękawiczek. Operowaliśmy z początku w rękawiczkach z płótna. Rękawiczki gumowe, gdy już się pojawiły, traktowaliśmy jak skarb, więc w razie pęknięcia pielęgniarki je mozolnie kleiły.

Jak w tej sytuacji udało wam się, podobnie jak prof. Relidze, osiągnąć taki poziom w chirurgii?
Poruszył pan wrażliwą strunę, bo Zbyszek był moim kolegą, z którym wielokrotnie prowadziłem długie rozmowy, często bywał u mnie w domu. Pomagałem mu nawet znaleźć w Toruniu siedzibę dla partii BBWR, którą założył. To był czas, w którym odchodził od chirurgii, co miałem mu za złe. Odpowiedział mi: - Waldek, jak się ktoś zaszczepi polityką, to trudno od niej odejść. Zbigniew Religa jest najlepszym przykładem tego, jak dokonuje się postęp w chirurgii. Tu nie ma innej możliwości - trzeba jeździć po świecie, przyglądać się najlepszym, a później wykorzystywać tę wiedzę. Religa był bezkompromisowy we wprowadzaniu najnowszych światowych pomysłów na polski grunt. Ale mówiąc o Relidze, ludzie wspominają głównie o przeszczepach serca, tymczasem niezwykle ważny jest robot, który powstał z jego udziałem. To urządzenie jest skarbem.

Na czym polega jego niezwykłość?
Żeby zrobić by-passy wieńcowe, trzeba rozciąć mostek, odsłonić serce, włączyć krążenie pozaustrojowe, zatrzymać serce i dopiero wówczas można zacząć działać z by-passami. Dzięki m.in. takim wynalazkom, jak robot z Zabrza nie trzeba otwierać klatki piersiowej. Wystarczy zrobić małe, laparoskopowe otwory i wprowadzić nimi narzędzia. Robot jest w stanie zrobić coś, czego nie może zrobić człowiek - wykorzystać tzw. wirtualną ciszę.

???
Serce bije "tik-tak". Ale pomiędzy "tik" a "tak"jest przerwa. W tej króciutkiej przerwie robot może wykonać bardzo precyzyjną pracę przy zespoleniach wieńcowych, zakładając kilka szwów.

Prędzej czy później chirurg popełnia błąd. Czasem ten błąd kończy się śmiercią.
Operowałem wówczas wyrostek u 18-letniej dziewczyny. Poszło gładko, bez problemu. Około 2:00 w nocy zadzwoniła pielęgniarka, że chora jest sina, nie oddycha. Pobiegłem, zrobiłem reanimację, zaczęło bić serce. Okazało się, że pielęgniarki położyły chorą na wznak i dziewczyna dusiła się swoimi wymiotami. Niestety, wezwano mnie za późno, nastąpiła śmierć mózgowa. Przez tydzień wówczas nie wychodziłem ze szpitala, ale nie było mowy, żeby odwrócić ten proces. Twarz tej młodej pięknej dziewczyny mam cały czas przed oczami.

Na śmierci pacjenta obowiązki chirurga dziś się nie kończą. Czasem trzeba pobrać organy.
Pobieranie narządów to jest zawsze duże psychiczne obciążenie dla lekarza. Zwłaszcza serca. Nerki i wątroba idą dość gładko, ale moment w którym wstrzykuje się potas, aby zatrzymać serce u młodego człowieka... Wówczas trzeba sobie przypomnieć, że ktoś na te organy czeka. Pamiętam, że od jednego chorego narządy wysłane zostały do czterech ośrodków. Sprawdziłem - wszystkie cztery się przyjęły.

Jaką operacją pożegnał się pan z zawodem?
Dość skomplikowaną. Odbyła się w szpitalu w Aleksandrowie, gdzie przez ostatnich 10 lat byłem konsultantem. To był przypadek wznowy procesu nowotworowego po wielu latach.

Tęskni pan za salą operacyjną?
Cóż, czuję się cały czas chirurgiem, kusi mnie, żeby operować. Kiedy się czymś zdenerwuję, żona mówi "Widać, że brakuje ci stołu. Bo ty jesteś taki typ - żądny krwi".

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska