Dramat rozegrał się około godz. 23.30 w sobotę między blokami przy ul. Łyskowskiego w Toruniu. Na spacer z jamnikiem Odim wyszła przyjaciółka jego właścicieli. Pies był na smyczy. Nagle z ciemności wyłonił się amstaf (albo zwierzę w typie tej rasy), który zaatakował Odiego. Jego opiekunka nie miała szans, by zareagować. Nic zrobić nie mógł też mężczyzna w czerwonej bluzie, do którego najprawdopodobniej należało zwierzę.
- Potem przywołał psa i uciekli. Odi nie dawał oznak życia. W środku nocy zabraliśmy go do weterynarza, który próbował go pozszywać. Rany były jednak ciężkie, nasz ukochany jamniczek miał wygryzione zęby wraz z kawałkiem szczęki - opowiada Magda, właścicielka psa. - Przesiedziałam z nim do rana, cały czas płacząc. W niedzielę trzeba było go uśpić.
Beata Gęsińska, dyrektorka toruńskiego zoo, ale i zwierzęca behawiorystka, uważa, że winę za tę sytuację ponosi człowiek.
- Psy w typie tej rasy agresję wobec swoich pobratymców mają niejako we krwi. Potrafią zaatakować bez ostrzeżenia - tłumaczy. - Decydując się na takie zwierzę, trzeba je wziąć ze sprawdzonej hodowli i upewnić się, że nie jest niezrównoważone psychicznie. Właściciel musi być na tyle silny, by tłumić naturalne agresywne zapędy psa.
