- Sprezentował już pan egzemplarz swojej najnowszej książki "Marsz Polonia" Jerzemu Urbanowi?
- No już dawno!
- Ucieszył się, że tyle mu pan poświęcił uwagi?
- Cieszył się, zwłaszcza z tego, jak przedstawiłem jego legendarną posiadłość.
- Nie obraził się?
- Ależ skąd, nie o każdym śpiewają pieśni. Ujęcie postaci Beniamina Bezetznego, której pierwowzorem stał się Jerzy Urban, jest gloryfikujące. Owszem, jest Urban w tej książce szatanem, sprawcą, ale jego portret zaistniał w mojej powieści wbrew obiegowej opinii.
- Powiedział pan, że literatura jest od zadawania pytań. Chciałabym jednak odwrócić tę sytuację i zapytać pana, o co Jerzy Pilch pyta w "Marszu Polonia" - dokąd idziemy my, Polacy?
- Mam z tym pewien problem, bo najważniejsza dla autora nie jest ostatnia napisana książka, ale ta, którą pisze obecnie. Nabrałem do "Marszu Polonia" dystansu. Jest w tej książce inspiracja polityczna, która zawsze jest dla książki złą inspiracją, ona bowiem z reguły nie wychodzi autorowi. No, może geniuszom wyszła, Wyspiańskiemu wyszło "Wesele".
- Czytając "Marsz Polonia" czułam się jak na "Weselu" Wyspiańskiego.
- To jest najlepszy sposób, aby ukatrupić autora - porównać moją książkę do książki wieszcza.
- To nie tylko moje zdanie. Zastosował pan wiele zabiegów literackich obecnych w "Weselu".
- Polskość stała się gatunkiem literackim. Dobrze, żeby występowały duchy czy korowód. "Wesele" obudziło taki sposób pisania w Polsce i o Polsce, o polskości. Pisałem tę książkę pod wpływem nastrojów politycznych w kraju i mam nadzieję, że udało mi się zachować pewien dystans.
- Ale chyba chciał nam pan coś powiedzieć poprzez swoich bohaterów. Może, że Polska pana boli? Bo gdy Jerzy Urban, zwany w książce Bezetznym, mówi, że mieszka na granicy z Polską, a dzieli ich linia śmiechu, to mam wrażenie, że panu nie jest do śmiechu.
- Jasne, że chciałem coś przez to powiedzieć, ale czy mi się udało? Aż tak mnie Polska nie boli, choć przyznam, że boli. Kto ma taką biografię jak ja, kto ma w sobie żywą pamięć PRL-u, kto nie został przez nową rzeczywistość wykluczony, to musi być zachwycony tym, co się dzieje w Polsce - wolnością. Co nie zmienia faktu, że wolność ta kontrastuje mi z politycznym folklorem. Spory polityków nie decydują o obliczu tego kraju, są takim marginalnym wyprofilowaniem naszej rzeczywistości. Przyznam jednak, że tę książkę napisałem zbyt szybko jak na mnie. Szybkość nigdy nie była moją mocną stroną, nawet na boisku. Napisałem tę książkę w trybie felietonowym. Właściwie chyba nie odróżniam już pisania felietonów od powieści.
- Jak to możliwe?
- Nie widzę różnicy.
- Ja widzę. W felietonie mocniej pan boksuje. Pokazuje pan emocje.
- Ludzie lubią emocje.
- Ale trudno przełknąć, gdy pan pisze w felietonie, że "powinniśmy się pogodzić z tym, że już zawsze będziemy zadupiem, Syberią, Siczą, Zaporożem Europy. Nie zmieni się to nawet wtedy, gdy Kazia Szczuka zostanie dyrektorem Radia Maryja ani wtedy, gdy Lech Kaczyński rozwiedzie się dla Eriki Steinbach". Poobrażał pan trochę ludzi.
- To z Kaczyńskim dobre, ze Szczuką słabe (śmiech). Nie byłem chyba w najlepszej formie. Ostatnio zauważyłem, że na starość łagodnieję. Rasowy felietonista musi być brutalny, niesprawiedliwy, krzywdzący, wyrwać z kontekstu, polemizować nie dla sportu, ale dla zniszczenia przeciwnika, musi stosować chwyty poniżej pasa. Musi być krew. Publiczność to lubi. A u mnie pojawia się starcza wyrozumiałość.
- Ale wciąż wystawia się pan na strzał, nie odpuszcza, uderza ostrą ripostą, a fora internetowe pełne są wrogich uwag do pana.
- Nie używam internetu i prawdopodobnie wiele przez to tracę. Moje kontakty, jeszcze z czasów, gdy pisałem do "Polityki" z przyczajonym mrocznym tłumem w internecie, były złe. Nie biorę udziału w czatach, które z natury swej są wulgarne. Nie akceptuję tego i nie muszę. W internecie nie ma dla mnie nic ciekawego, nic przydatnego.
- Jeden z pana bohaterów mówi, że jesteśmy krajem poetów. Trudno uwierzyć czytając fora internetowe.
- Ależ jesteśmy! Z lenistwa, jak mówi mój bohater, ale trudno powiedzieć, czy to jest wada narodowa. Często zapominam o moich bohaterach, nie pamiętam, co powiedzieli, bo nie czytam moich książek. Gdybym je czytał, umarłbym ze wstydu, że coś takiego napisałem. Nie czytam i nie pamiętam też moich starych felietonów, bo to mi daje bezkarne usprawiedliwienie, że się mogę powtarzać do woli. Brak pamięci ma swoje dobre strony, stwierdzam to po latach.
- Z pewnością jednak pan pamięta, jak przyznano panu przydomek skandalisty. Mnie się wydaje, że trochę niesłusznie i niezasłużenie. Wprawdzie tytuły pana książek zapowiadały wielkie namiętności i skandaliczne przeżycia z kobietami, ale jednak kobiety w pana książkach wcale nie są cudzołożne, były spolegliwe, czułe, przejęte swymi partnerami. Kim tak naprawdę są kobiety w pana twórczości?
- Niektórzy twierdzą, że Marcin Luter wszczął reformację, aby zgłębić ten temat (śmiech). Nie mam odpowiedzi na to pytanie, bo, jak już wcześniej powiedziałem, nie pamiętam.
- Mimo to nie odpuszczę. Proszę sobie przypomnieć.
- Przyrosła mi gęba skandalisty po "Innych rozkoszach" czy po "Spisie cudzołożnic" Gdy w książce "Moje pierwsze samobójstwo" opisywałem scenę erotyczną, stanąłem wobec tematu kobiet tak jak teraz, jako ktoś, kto sobie nie radzi, nie rozumie kobiet, dla kogo są one tajemnicą, a zarazem jest w ich władzy. Tego nie będę ukrywał.
- Na miłość jednak znalazł pan kiedyś odpowiedź. Powiedział pan, że "miłość to zachwycająca świadomość, że wypełnia się myśli drugiej osoby całkowicie". Myśli pan podobnie w wieku dojrzałym?
- Ja to powiedziałem?
- Kilka lat temu.
- Do tego stopnia tego nie pamiętam, że jestem tym zachwycony.
- To znaczy, że był pan kiedyś mądrzejszy niż teraz.
- Chciałbym, żeby tak było.
- W sensie ścisłym?
- A to moje słowa (śmiech).
- No, właśnie. Naliczyłam w ostatniej książce chyba ze trzynaście sensów ścisłych. Dlaczego jest pan tak przywiązany do tego wyrażenia?
- Może lubię szukać sensu.