- Tu musi przyjść człowiek, który wyprowadzi naszą owczarnię z tych manowców! - grzmiał na ostatnim zebraniu parafialnym Stanisław Noga.
Wszystko zaczęło się od pogrzebu...
W czerwcu ubiegłego roku zmarł ojciec pana Stanisława Nogi. - Całe życie moi rodzice bardzo dobrze żyli z księżmi. Byli gorliwymi katolikami. Umierali z różańcem w ręku. Mój ojciec miał ostatnie życzenie - chciał, by na cmentarz odprowadził go pieszy kondukt żałobny - mówi pan Stanisław. Jeszcze za starego proboszcza był to standard. Ludzie wychodzili z kościoła na drogę, policja wstrzymywała ruch, a kolumna żałobników w marszu odprowadzała zmarłego na pobliski cmentarz. Nowy proboszcz nakazał, by zmarłych przewoził samochód zakładu pogrzebowego. I mimo namów rodziny zdania nie zmienił. Rodzina uparcie trwała przy swoim, więc ksiądz zadzwonił na policję. Niesmak pozostał.
Przeczytaj także: Z roku na rok jest coraz mniej wiernych. Dlaczego?
Lista przewinień proboszcza szybko się poszerzała. Ludzie żalili się, że są podglądani przez kamery zainstalowane w kościele. Że chorzy spowiadani są za pieniądze. Że ksiądz za intencję mszalną woła zbyt wiele. Że często wyjeżdża na dość długie wakacje. Że robi kłopoty przy wydawaniu zaświadczeń dla chrzestnych czy świadków przy ślubach.
Cała historia tylko w piątkowej "Gazecie Pomorskiej". Zapraszamy do lektury!
Czytaj e-wydanie »