Prokuratorzy wojskowi prowadzący śledztwo przeciw siedmiu polskim żołnierzom, którzy ostrzelali w ub. roku afgańską wioskę Nangar Khel, wiedzą nieporównanie więcej, aniżeli opinia publiczna. Ale oburza mnie nazywanie żołnierzy "zbrodniarzami wojennymi" i traktowanie jak zwykłych kryminalistów. Na szczęście wczoraj Izba Wojskowa Sądu Najwyższego uwolniła wszystkich aresztowanych żołnierzy, co nie oznacza, że oczyściła z zarzutów.
Krótko po ostrzelaniu Nangar Khel jeden z uczestników tragicznego wypadku pisał do żony: "Borys zaczął strzelać (z moździerza - dop. J.D.). No i miał pecha bo na 24 granaty 3 albo 4 wpadły do zabudowań. Salwę wcześniej na tych samych nastawach miał z 400 metrów dalej, a ta wpadła do wioseczki, 2 domki. Pech jak nic. Ale też i amunicja nigdy nie była testowana na 2500 m. Zdarzało się, że latała jak chciała i spadała albo za daleko, albo za blisko. No i Borys trafił w ludzi".
Ekspertyzy balistyczne potwierdzają, że tak właśnie mogło być. Bo trudno mi sobie sobie wyobrazić, że grupa polskich żołnierzy dokonała egzekucji na afgańskich kobietach i dzieciach. To by przecież oznaczało, że Wojskie Polskie posyła na wojnę psychopatów.
Więcej, mam nadzieję, że kiedy sprawa trafi wreszcie do sądu - ten zastosuje nadzwyczajne złagodzenie kary. Jeśli, rzecz jasna, oskarżeni okazaliby się w jakimś stopniu winni. Po prostu uważam, że jeśli państwo wysyła swoich obywateli na wojnę, nie powinno uchylać się przed pomocą dla nich. Armia powinna opłacić im najlepszych adwokatów i zapewnić godne warunki podczas śledztwa. A tego - moim zdaniem - zabrakło.
Sadząc po kilkumiesięcznym areszcie dla żołnierzy można przypuszczać, że prokuratura potraktowała ich jak bandziorów, którzy z premedytacją zamordowali sześcioro ludzi.