Zaczęło się od kłopotów ze wzrokiem
Jak się ma 19 lat, ledwie zdążyło posmakować świata, przygody i człowiek dowiaduje się, że ma guza mózgu...
- ... to była wielka niepewność, co ze mną będzie. Zdałem się na lekarzy. Tata mnie pocieszał, że będzie dobrze - mówi teraz Joachim, dla przyjaciół Dżo-Dżo lub Dżo. Dziś ma 22 lata. Wysoki, szczupły, ale nie chudy. Pooperacyjną bliznę na głowie zarosła buja czupryna. A jeszcze niedawno świecił łysiną, bo po naświetlaniu wypadły włosy.
- Joachim pewnie nie zdawał sobie sprawy, co to może być - mówi jego ojciec, Robert. - Ja przeżyłem deja vu. Pięć lat przed tą diagnozą pochowałem przyjaciela, który mi kiedyś uratował życie. Miał raka mózgu.
Było lato 2009. Joachim wrócił z ojcem do kraju po trzymiesięcznej podróży po Ameryce Południowej. Wrócił i niedługo potem zaczął mieć kłopoty ze wzrokiem. - Zaczęły mi się rozjeżdżać kąty widzenia - opowiada chłopak. Tomograf pokazał guza szyszynki. To rzadki nowotwór mózgu.
W Poznaniu, gdzie Joachim mieszka, lekarze nie zdecydowali się na operację. Podpowiedzieli Sosnowiec, Bydgoszcz lub Lublin. Zdecydowali się na Sosnowiec.
Powikłania po operacji były takie, że chłopak od pasa w dół stracił władzę i kontrolę nad swoim ciałem. - Jak Joachim leżał sparaliżowany, lekarze mówili, że nie będzie chodził - opowiada ojciec. Ma talent do przekazywania wiadomości, budowania napięcia. - Kilka miesięcy wcześniej spływaliśmy rzekami w Ameryce Południowej, wspinaliśmy się, a teraz ma być na wózku?! Nie mogłem się pogodzić.
Prowokacyjny ostatni trening
W lipcu Joachim z ojcem przez nasz region zamykali ponadtysiąckilometrową pętlę rowerową: Poznań-Międzyzdroje-Władysławowo-Poznań. Na zwyczajnym rowerze połykali kolejne setki kilometrów. W sumie zliczają je już w tysiące.
Ostatni nocleg wypadł im w Kcyni, w Domu Świętego Mikołaja. Tamtego dnia dostali w kość. Jechali z Dziemian na Kaszubach, 138 kilometrów. Na trasie kilka razy łapał ich deszcz, silny wiatr. W Kcyni byli trzy godziny później niż planowali. Zmachani, zmęczeni, ojciec wiózł na bagażniku niewielki bagaż, namiot.
Ta pętla to ponad 1300 kilometrów.
Joachim w koszulce z napisem "Właśnie zwyciężam ze swoim rakiem - 10 000 km przez Australię". I duży napis: Ostatni trening.
W domyśle - ostatni przed Australią.
Ale z tym "ostatnim treningiem" to prowokacja. W takim wymiarze to był pierwszy tak długi trening.
Pierwsze zwycięstwo
Po operacji syna Robert Czerniak niemal zamieszkał w sosnowieckim szpitalu. Gdy usłyszał, że syn prawdopodobnie nie będzie chodził, zaczął masować jego stopy.
- Ludzie pukali się w czoło, jak mnie widzieli - wspomina. Nie przejmował się. W piątej dobie lekko drgnęła jedna stopa. Na wieczornym obchodzie stawili się wszyscy lekarze, by to zobaczyć. - I od tego czasu nikt mi się nie wcinał w to, co robię - puentuje ojciec. Swoje życie odłożył na bok, ważne stało się wyłącznie przywrócenie synowi sprawności.
Na internetowej stronie www.dzo-dzobikeexpedition.com.pl można zobaczyć, jak wyglądał Joachim po operacji, jak kręcił rowerki na szpitalnym łóżku. Właściwie jego nogami ruszał ojciec, bo chłopak ciągle ich nie czuł. Ale dzięki ćwiczeniom jego mięśnie przynajmniej nie wiotczały.
Działali z determinacją i ogromnym samozaparciem. - Joachim nigdy nie powiedział, że ma dość, ale jak widziałem, że ma dość - odpuszczałem - wspomina Robert Czerniak. Dla nich szybko stało się jasne - ta metoda ma sens, a wysiłek daje efekty.
Robili wszystko, by chłopak chodził, bo czekała go seria naświetleń. Dla pacjentów chodzących terminy były bardzo krótkie, leżący czekali na nie miesiącami.
Joachim wyszedł ze szpitala o kulach.
I wydawało się, że wszystko idzie już ku dobremu. Chłopak dokończył przerwaną naukę, zdał egzamin czeladniczy, zaczął nawet jakąś pracę. Wtedy wróciło to, co było wcześniej - znowu zaczął tracić władzę w nogach. Ale ojciec się zaparł: Nie pozwolę, byś wrócił na wózek.
Lista pooperacyjnych niesprawności nie jest krótka, ale najważniejsze to spastyczność kończyn dolnych, brak czucia temperatury od kolan w dół, brak czucia głębokiego. Porażone połączenia nerwowe w mięśniach sprawiają, że jak mówi Joachim - nie może się "zasiedzieć". - Nie mogłem wstać bez przytrzymania się. Wstawałem i wykręcało mnie, noga latała.
Ucieka mu lewe oko, ale to drobiazg. - Nie przeszkadza mi - mówi Joachim. - Po Australii to poprawimy.
Rehabilitacja niecodzienna, ale właściwa
Na "po Australii" odkłada więcej. Maturę, studia.
Interesuje go grafika komputerowa.
Gdy w ubiegłym roku wróciły problemy, ojciec i syn postanowili podjąć rehabilitację, wziąć się do niej raz, a dobrze. Ponieważ w szpitalu sprawdził się przyłóżkowy rower rehabilitacyjny, dlaczego nie spróbować z normalnym rowerem? Jadąc trzeba zachować równowagę, pracują mięśnie, ścięgna. Koniecznie też Joachim powinien zacząć przybierać na wadze.
Lekarz neurolog po wyliczeniu skutków operacji i radioterapii pisze, że proponowana rowerowa rehabilitacja jest "niecodzienna, ale z medycznego punktu widzenia właściwa".
No i wymyślili Australię. Bezpieczny kraj, duża przestrzeń, równina pozwalająca jechać w równym tempie, tamtejszą zimą dobre warunki meteo.
Wstępnie zgłosili się sponsorzy, projekt miał się zacząć na początku lipca. Ale gdy przyszło co do czego - po sponsorach zostały tylko obietnice. Pojechali więc w trasę pod hasłem "Ostatni trening" - tę pętlę, na drodze której leżała Kcynia. Żeby pokazać, że ciągle walczą. Zbierają pieniądze.
Od wiosny Joachim z ojcem przejechali tylko po okolicach Poznania około 5 tys. kilometrów. Po powrocie z "Ostatniego treningu" wykręcają po 50-70 kilometrów dziennie.
Joachim, siedząc zmęczony na tapczaniku w kcyńskim Domu Świętego Mikołaja, demonstrował postępy rehabilitacji. - Już potrafię normalnie, tak sobie, wstać - podnosi się bez podpierania rękoma.
Ojciec: - Joachim przybiera na wadze, widać, jak łydki pracują. Poczuje, gdybym chciał mu wyrwać włos. Jeszcze kilka tygodni temu nie czuł.
Chłopak przybrał na wadze - mimo wysiłku fizycznego, lepiej funkcjonuje.
Po powrocie znowu zaczęli szukać sponsorów na wyjazd do Australii.
Kilka dni temu Robert Czerniak mówił, że przygotowują wyjazd. - Fundacja "All for planet" pomaga nam pozyskiwać sponsorów. Mamy nadzieję, że około 1 września wyjedziemy.
Czytaj e-wydanie »