https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Nasi żołnierze w Afganistanie. - Afgańczycy mają walkę we krwi

Roman Laudański
Major Piotr Lewandowski w towarzystwie szwedzkiej ochrony przed patrolem
Major Piotr Lewandowski w towarzystwie szwedzkiej ochrony przed patrolem Fot. archiwum P.Lewandowskiego
- Afgańczyków nie trzeba uczyć walki, bo mają ją we krwi. Zawsze idą do przodu - opowiada kapitan Robert Oleksiak z bydgoskiej Brygady Logistycznej.
Kpt. Robert Oleksiak w przerwie ćwiczeń w Afganistanie. W oddali widoczna baza żołnierzy
Kpt. Robert Oleksiak w przerwie ćwiczeń w Afganistanie. W oddali widoczna baza żołnierzy

Kpt. Robert Oleksiak w przerwie ćwiczeń w Afganistanie. W oddali widoczna baza żołnierzy

Trzecia zmiana polskich żołnierzy miała w Afganistanie siedemdziesiąt kontaktów bojowych z grupami powyżej trzydziestu osób. Wcześniej też nie było lekko. Dziś na patrole polscy żołnierze jeżdżą w opancerzonych "Rosomakach" i "Cougarach". Wcześniej korzystali z hammerów, a jeszcze wcześniej w Iraku - z nieopancerzonych honkerów. Wojna wymusza zmiany. Pierwsze szelki dla żołnierzy przypominały szkolny piórnik. Mieściły cztery magazynki, dwa granaty i paczkę papierosów. Dziś pakujesz w profesjonalne szelki osiem magazynków, noktowizor, telefon satelitarny i nóż. Wszystko zmienia się po żeby przetrwać i przeżyć.

Wiedza, umiejętności i nawyki

Afgańską wojnę teoretycy nazywają asymetryczną. Nie ma tam wyraźnych frontów i stojących naprzeciw siebie armii. Po jednej stronie są wojska wyposażone w najlepszą technikę militarną na świecie z satelitami, zagłuszarkami i bezpilotowcami, a po drugiej talibowie wyposażeni w zużyte karabiny. Mogą wyżywić się w wioskach, spać na drodze, przy której przygotowują zasadzki.

- Działalność naszej brygady nakierowana jest na dostarczenia paliwa, amunicji, części zamiennych i utrzymania magazynów dla dwóch tysięcy osób - mówi mieszkający w Toruniu major Piotr Lewandowski, zastępca dowódcy batalionu 1. Pomorskiej Brygady Logistycznej w Bydgoszczy. - Żołnierz ma walczyć, ale po powrocie do bezpiecznej bazy operacyjnej musi się najeść, wyspać i wykapać. Zapewnią to logistycy. Dwa miesiące w Afganistanie, to równowartość dwuletniego szkolenia w kraju. W armii zawodowej żołnierz nabywa wiedzy, umiejętności i nawyków. W służbie zasadniczej tylko dwóch pierwszych. Na nawyki nie było już czasu.

Śmierć na wojnie

Tuż przed ich przylotem do Gardez w Afganistanie zginął pierwszy polski żołnierz, porucznik Kurowski. Jego koledzy już odlatywali, a więc to następna zmiana musiała uczcić jego pamięć. Pozostała tablica pamiątkowa.

O tym, że było mnóstwo okazji, by zginąć, kapitan Robert Oleksiak pomyślał dopiero po powrocie z Afganistanu. Tam nie było czasu na takie myśli. W pole wyruszał konwój z żołnierzami afgańskimi. Ćwiczyli w polu. Wracali do bazy. Podczas takiego konwoju zginął właśnie 28-latek, podporucznik (pośmiertnie awansowany na stopień porucznika) Łukasz Kurowski z Wielkopolski. Talibowie urządzili zasadzkę. Pocisk z granatnika trafił w samochód, wywiązała się strzelanina. Tak umiera się na wojnie.

Z 34 Brygady Kawalerii Pancernej w Żaganiu trafił do Zespołu Doradczo-Obserwacyjnego Armii Afgańskiej. - Byłem doradcą, kimś w rodzaju mentora przy afgańskiej kompanii dowodzenia - mówi kpt. Oleksiak. - Afgańczyków nie trzeba uczyć walki, bo mają ją we krwi. Zawsze idą do przodu. Nie myślą o taktyce, zaopatrzeniu. To jest naród ambitnych wojowników. Nie pamiętają o wodzie, pożywieniu. Zdarzało się, że wyjeżdżaliśmy na patrol, samochody stawały, bo nikt nie pomyślał o uzupełnieniu baków terenowych fordów, którymi podróżowali. Kiedy zacinała się broń - po prostu chcieli ją wyrzucać. Wprowadzaliśmy ład w ten chaos. Nie mieliśmy gorących sytuacji, nie musieliśmy się z nikim bić, ale przyjechaliśmy do Gardez tuż po śmierci porucznika Kurowskiego. Wszyscy byli przygnębieni.
Żołnierze z pierwszej zmiany nie zdążyli zamówić tablicy pamiątkowej. Zajęła się tym druga zmiana w Gardez. Tablica wisi dziś na ścianie bazy. Uroczyście ja odsłonili. Teraz przed nią wręczane są medale.

Co ja tutaj robię?

Major Piotr Lewandowski: - Z Iraku nie wróciło dwóch moich żołnierzy. Doskonale pamiętam ich twarze. Po Saddamie zostały wielkie magazyny uzbrojenia, które należało niszczyć. To były magazyny zaopatrzenia dla terrorystów. Jechali samochodem załadowanym amunicją. Trafił w nich moździerz.

Major Lewandowski był na pięciu misjach (po dwa razy w Iraku i Libanie i raz w Afganistanie). Przyznaje, że wojna jest rzemiosłem żołnierza.
- Zdarzało mi się, że w środku nocy stałem na irackim skrzyżowaniu z piętnastoma żołnierzami w absolutnej ciszy i na pełnej noktowizji. Pewnie, że zastanawiałem się, co ja tutaj robię?

To samo pytanie powracało pod rozgwieżdżonym niebem Afganistanu. Przy nieprawdopodobnej przezroczystości powietrza, w wysokich górach, noce skłaniały do rozmów.
- Naszymi tłumaczami byli lekarz i dziennikarz. O czym się rozmawiało? O przyszłości Afganistanu - wspomina major Lewandowski. W Afganistanie najpierw wspierał rekonstrukcję struktur bezpieczeństwa i administrację na północy kraju, później jeździł z pomocą humanitarną do wiosek.

- Przez trzy dni korytami wyschniętych rzek jechaliśmy do wioski, która stała pośrodku niczego - wielkich gór wypalonych słońcem - wspomina. - Wjechaliśmy do niej i na spotkanie wyszedł może dwunastoletni chłopak. Widziałem jego oczy, które zaczęły na mnie patrzeć od góry: czapka, okulary, kamizelka pełna gadżetów, broń z elektronicznym celownikiem, aż doszedł do zegarka. I tu wreszcie nastąpił moment rozpoznania i zainteresowania. Staliśmy jak jakieś robocopy w miejscu, które - po usunięciu głośników z meczetu - nie zmieniło się od dwóch-trzech tysięcy lat. Wyposażeni w doskonałą technikę militarną byliśmy w miejscu, w którym czas zatrzymał się w epoce Aleksandra Macedońskiego lub Czyngis-Chana. Tylko zamiast łuków mieli pewnie kilka ukrytych we wsi starych kałasznikowów.

Nie zabijesz wszystkich talibów

Major Lewandowski zapewnia, że ich celem nie było propagowanie kultury zachodniej. A walka z talibami to działanie wymuszone sytuacją.
- Sukces nie liczy się liczbą zabitych talibów, nie da się zabić wszystkich! - podkreśla. - Mamy zapewnić warunki do działania struktur lokalnej władzy. Nie jesteśmy też od pomocy humanitarnej, to nie jest zadanie dla wojska, choć to robimy.

Obserwatorzy stwierdzili, że amerykańskim błędem w Iraku było ładowanie olbrzymich pieniędzy w budowę szkół czy wyposażenia dla szpitali. A później nie miał kto ich utrzymywać, bo nie było struktur państwowych. Irak miał je w szczątkowej formie, a Afganistan nie ma ich prawie wcale. Amerykanie w Afganistanie stali się bardziej elastyczni. Gdzie nie da rady armia - zadziałają pieniądze. Byleby było bezpiecznie.

- Pomoc dla Afgańczyków jest formą kreowania warunków do działań wojskowych, stwarzaniem przychylnych nastrojów do współpracy - tłumaczy Piotr Lewandowski. - Jeśli wyślemy tam dziesięć tysięcy koców, to bardziej poprawimy humor sobie niż innym. Jest racja w przysłowiu: nie ryba, a wędka. Możemy im tłumaczyć, że jak nie będzie talibów, to będzie działał szpital, do którego nie trzeba będzie iść dwa tygodnie, tylko dwie godziny. A nie ma kraju, który nie kochałby swoich dzieci. Może takie tłumaczenie do nich dotrze?

I podaje przykład szarańczy. Do trzeciego stadium przeobrażania można ja zwalczać pestycydem. Najłatwiej byłoby go kupić, ale kto to zrobi, kiedy w przyszłości żołnierze opuszczą Afganistan? Naciskali na gubernatora i ministerstwo rolnictwa, żeby kupili i dostarczyli. - Trzeba wymusić na nich działanie - komentuje major Lewandowski.

Przeciągnąć na naszą stronę

- Do wiosek woziliśmy zabawki, odzież, buty, żywność i wodę - dodaje kapitan Oleksiak. - To była symboliczna pomoc, ale to bardzo biedny kraj. Były miejscowości bez prądu, bez żadnej produkcji z drogami bez asfaltu. Może należałoby z nimi pomieszkać, żeby posmakować tej biedy? Jest tylko jeden problem: dziś przyjmują pomoc od nas, a może jutro pomogą talibom podkładać bomby? Jak przeciągnąć ich na naszą stronę?

- Realne zagrożenie dotyczyło przede wszystkim okresu od wiosny do jesieni - mówi kapitan Robert Oleksiak. - Zimą wszystko zasypywał śnieg i ścinał mróz. Kiedyś przez kilka godzin zabezpieczaliśmy operację oczyszczania wsi z talibów. Prowadzili ją Amerykanie, my staliśmy wokół wioski. Mróz minus dwadzieścia, nieszczelne samochody. Nie pomagały nawet puchowe ubrania. Najgorzej miał strzelec na dachu. Trzeba było często się zmieniać.

Czas wolny spędzali w kawiarence internetowej z telefonem lub w świetlicy wyposażonej w bilard i sprzęt audiovideo. Wcześniejsza zmiana zostawiła książki, było co czytać, a kto chciał porzeźbić sylwetkę - czekały siłownie. W afgańskich koszarach było nawet boisko do piłki nożnej. Drużyny polska, afgańska i amerykańska rozgrywały międzypaństwowe mecze.

Zawsze była wojna

Kapitan Oleksiak zwraca uwagę na to, że żołnierze psują interesy kartelom narkotykowy i tak do końca nie wiadomo, czy wojska koalicji atakowane są z przyczyn wyznaniowych, politycznych, narkotykowych czy też bandyckich.
- Kraj jest trudny pod względem terenu i chyba nigdy w nim nie będzie dobrze - mówi Robert Oleksiak. - Tam zawsze była wojna, wszędzie widać pozostałości po Rosjanach.

Kapitan Oleksiuk od miesiąca jest w bydgoskiej Brygadzie Logistycznej. Wie, że prędzej czy później poleci stąd do Afganistanu, ale już w innej roli - logistyka.
roman.laudań[email protected]

Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska