MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Niemra

Bogumił Drogorób
Irmina Mariańska z domu Gorbattke ma dziś 65 lat, dostaje z Niemiec emeryturę, ma dwa paszporty i uważa, że przez życie przeszła czyniąc dobrze.

     - Idzie Niemra, zobaczcie - mówiły dzieciaki z drugiej strony ulicy.
     - Niemra! - krzyknął jeden z chłopców, rudy i piegowaty.
     Tak bywało na ulicy i podwórku. W szkole też. Jako dziecko żołnierza Wermachtu Irmina Gorbattke nie miała życia. Jakiż jednak mogła mieć wpływ na historię miasta niegdyś przygranicznego, jakim była Brodnica, gdzie obok siebie żyli Polacy, Niemcy i Żydzi? Irmina - przekleństwo historii czy owoc miłości Polki i Niemca? Nie zadaje sobie takich pytań.
     Jako dziecko była obca, pokazywana palcem. Bracia wyjechali na Śląsk, dwie siostry też, tylko ona została nad Drwęcą. O ojcu wiedziała tylko tyle, że
     zginął pod Stalingradem.
     
Ktoś musiał opiekować się starą matką. Wypadło na nią. Irma była najmłodsza.
     Najbardziej uparta. Zadziorna. Może przez te docinki - w piaskownicy czy w szkole. Najpierw płakała, a potem waliła ręką na odlew. Chłopaków też. W każdym razie już głośno nikt przy niej nie powiedział: Niemra.
     Edukację zakończyła na szkole podstawowej, zdobywając potem umiejętności niezbędne do pracy w handlu. W sklepie większym lub mniejszym. Branża rozmaita. Zaczynała od obuwniczego. Potem w jakimś wielobranżowym pod miastem - gwoździe, mydło i powidło. Tam poznała Mirosława. Ciekawe, nigdy nie zdrabniała, nie mówiła skrótem. Zawsze tylko Mirosław i Mirosław. - Mirosławie, pójdź no tu, Mirosławie, a się nie oglądaj, Mirosławie, wracaj szybko... - gadała. Mirosław był urodzonym facetem do zarządzania. Niższy od niej, małomówny, dobrze ułożony. Jak jamnik szorstkowłosy. Pracował jako elektryk w rejonie, ale sprawności posiadł chyba w każdej dziedzinie. Mógł naprawić motocykl i - na przykład - ugotować obiad. W każdym razie to ona go wybrała, Mirosława Mariańskiego. Wkrótce wzięli ślub. Zamieszkali u jej matki. W końcu dom był duży, pięciopokojowy.
     Któregoś dnia przyjechał na kontrolę do sklepu niejaki Medard D. odpowiedzialny w spółdzielni za te sprawy. Ona go nie widziała czas jakiś po wojnie, a potem wdał się w działalność partyjną. Był nawet znaczącym aktywistą PZPR w powiecie. Trochę ją to dziwiło, bowiem w czasie wojny biegał w krótkich spodenkach na zbiórki Hitlerjugend. Medard D. wszedł do sklepu i żachnął się. On przede wszystkim należał do czołówki krzykaczy. To on dostał od niej płasko w ucho za Niemrę.
     - No i proszę bardzo, jaki ten świat mały. Nie da się uciec - przywitała inspektora do spraw kontroli. - Ty zasrany gnoju, harcerzyku Hitlera, p.... ny - dopadło go to już gdy zamykał drzwi z drugiej strony sklepu, gdzie stała służbowa warszawa.
     Zasraniec akcję kontrolną w sklepie wielobranżowym poprowadził przez innego urzędnika i mimo że zgadzała się kasa i towar, Irma otrzymała zwolnienie. Bez żadnych argumentów, powodów. Wyleciała i już.
     Imała się wielu różnych prac.
     
Najczęściej sprzątała. W szkołach, sklepach, gdzie się dało. Także prywatnie. Tak więc, generalnie, pieniądze na życie zarabiał Mirosław. Na życie i wychowanie trójki córek i dwóch chłopców. Nie było łatwo. Ale gdyby zapytać o tamten czas, jak się żyło odpowiedziałaby: skromnie, ale uczciwie. Trzymała wszystko twardą ręką. Gdy Mirosław wracał czasami po piwie, a może i dwóch, potrafiła walnąć ścierą przez łepetynę. Od razu robił się mały. Jeszcze mniejszy niż był w rzeczywistości.
     Na dzieciakach nie oszczędzała. Inwestowała w naukę - tak by dzisiaj to określiła. Szły jak po sznurku. Po podstawówce liceum albo technikum, potem studia. Najstarsza, Iwonka, na inżynierskie do Bydgoszczy. Anka i Stefan na ekonomiczne. Mateusz poprzestał na technikum. Jeszcze kilka lat i się usamodzielnili. Zosię czekała niespodzianka.
     Wyjechali do Berlina Zachodniego we trojkę - Irmina, Mirosław i Zosia, wówczas uczennica pierwszej klasy szkoły średniej. Był wrzesień 1981 rok. Wielka niewiadoma. Irma była świadoma swego kroku. Nie była to wycieczka ze zwiedzaniem zamku Charlottenburg ani więzienia w Spandau, spacerowania po Kurf- Wyjechaliśmy tam - mówi krótko, po latach. - Właśnie tam.
     Miała wszystkie papiery, jakie zostały po ojcu, rodzinie, nawet dziadku. Zostali. Nie oni pierwsi i nie ostatni. Prawdziwa fala wyjazdów nadchodziła. Szczególnie po stanie wojennym. Ona nic do polityki nie miała. Nie podłączyła się do nurtu emigracji, rozpływającego się po Niemczech i Europie.
     - A jednak Niemra - skwitowano jej wyjazd w rodzinnym mieście.
     Zamieszkali w trzypokojowym, komunalnym, na Kantstrasse. Miasto dało. Dało też pieniądze, pracę i szkołę. Po niemiecku znali tylko grzecznościowe zwroty. Po roku pojechali dalej. Mogli wybierać - między Hannoverem a Mannheim. Pojechali na południe. Mieli już
     paszporty Republiki Federalnej Niemiec.
     
Polskie też.
     Życie zaczynało biec szybciej. Zdolności Mirosława wystarczyły, by dostać pracę w serwisie opla. Niestety, tylko przy sprzątaniu. Przynajmniej na początek, jak zapewniano. Istotnie, potem przeniesiono go do magazynu części. Irmina liczyła zarobione przez męża pieniądze i odkładała. Dorzucała do tego swoje, z kawiarni czy restauracji, gdzie chodziła sprzątać wcześnie rano. Nawet o piątej. Do Polski szły paczki. Kawa, herbata, cukier, słodycze. Szły listy do córek i synów. Bardzo szybko założyli swoje rodziny. Niestety, ani Irma, ani Mirosław, o Zosi nie wspominając, nie mogli być na ślubie, weselach. Przeglądali tylko nadesłane zdjęcia. Z Polski też nie mogli do nich przyjechać, do uciekinierów, jak ich w kartotekach zapisano. Najwyżej ktoś z dalszej rodziny, znajomi albo zupełnie obcy.
     Szły paczki z ciuchami. Irma wybierała co lepsze w Rote Kreuz, płaciła po kilka marek. I do Polski. Tym, tamtym, komu co pasowało.
     Pierwszy przyjechał Stanisław, Zosi chłopak, z którym cały czas utrzymywała kontakt listowny. Był to już rok 1986. Zaczął zaocznie studiować prawo, pracował. Po pobycie w Mannheim wiedział już na pewno, że swoje uczucia tam ulokował. Przelotne dziewczyny, gdy Zosi nie było, bladły przy niej. Wyrosła na piękną panienkę.
     - Jak długo będę czekać? - zapytał na pożegnanie.
     - Jedź tam i wracaj, za miesiąc, dwa. Choć na parę dni - Irma kierowała wszystkim. Zosia tylko potakiwała głową. Stanisław wracał starym fiatem 125p załadowanym po brzegi. Jeszcze mu bagażnik dachowy zamontowali.
     Po Staszku przyjechał jego ojciec. Mariańskich znał jedynie z widzenia. Dla nich nie miało to znaczenia. Wracał przechodzonym passatem. Szukali tu i tam. Jedna giełda, druga. Wreszcie Mirosław wyłapał z ogłoszenia. I wtedy Irma zadecydowała: ten!
     Wyposażyła go stosownie. Z kartką co dla kogo. Dla dawnych sąsiadów, dla Meli z podwórka, Danusi, przyjaciółki ze szkoły: pewnie jej się przyda, chyba mieszka tam gdzie mieszkała? Wpadła w szał jakiejś misji, jak powiedział to kiedyś Zosi ojciec, ale bardzo cicho. Dla dobrych i złych ludzi. - A niech tam, niech wiedzą
     kto to jest Irmina.
     
Ta Niemra - podniecała się.
     Wtedy ojciec Staszka, przyszły teść Zosi, przy kolejnej wizycie pomyślał, że warto by otworzyć jakiś interes w Polsce. Tylko trzeba by mieć odpowiedni samochód. - Samochód? A jaki to problem? - Irma była już w środku akcji. - Mikrobus albo półciężarówka. Fałwibus będzie najlepszy - powiedziała z niemiecka. Rozpatrzył się Mirosław i trafił na mercedesa z poczty, ośmioletniego, po służbie. Musieli tylko zamalować pocztowe logo, co Mirosław wykonał precyzyjnie. Do Polski zaczęły spływać meble, pralki, lodówki, narty, wory pełne ciuchów. Lawina towaru. W konsekwencji lawina pieniędzy, które Staszek z ojcem wymieniali na marki czy dolary i czekali na rozkazy Irmy: komu ile. Przede wszystkim córkom i synom. Ich rodzinom. Staszkowi, żeby trzymał dla Zosi.
     W Polsce zachodziły zmiany. Wkrótce runął mur berliński. Stali się wolnymi obywatelami. W 1990 roku, w maju, przyjechali do kraju. Skromnym passatem combi. Na imieniny Staszka i Zosi. W starych kątach mieszkał najstarszy syn, Krystian z żoną i dwuletnim Krzysiem. Pozostali ściągnęli z Wybrzeża, na tę okoliczność. Tam bowiem znaleźli swoje nowe miejsce na ziemi.
     Na czerwiec wyznaczono datę ślubu. W kościelnej kancelarii ksiądz mocno kręcił głową. Młodzi nie mieli nauk przedmałżeńskich i czasu na nie. Irma też nie miała czasu i ochoty, żeby zmieniać plany. - To jak, z brzuchem ma pójść? - skłamała. Na biurko wyłożyła dwieście marek. Fura pieniędzy w tym czasie. Ksiądz pękł.
     Wrócili do Niemiec, żeby kupić co najlepsze. Żeby niczego nie brakowało. Ani Zosi, ani Staszkowi, no i gościom przede wszystkim. Żeby stoły się uginały pod owocami cytrusowymi, ananasami. Żeby nie wiedzieli, co to jest i jak to coś nazwać. Organizację wesela przejęli na siebie Staszka rodzice. Wielka stołówka szkolna, trzyosobowa kapela, setka ludzi. Może i więcej.
     Bliscy i dalecy. Swoi i obcy. Życzliwi i zazdrośni.
     - Niech zobaczą, co ja dziś znaczę!
     
- szeptała swoim kuzynkom, potakującym. Mirosław kluczył miedzy stołami, pilnując kieliszków. Nie mogło być pustych.
     - Nawet jednego nie weźmiesz? - ojciec pana młodego zachęcał. Mirosław spojrzał na zegarek i poszli za kotarę. Dochodziła dziesiąta. Strzelił od razu setkę. Za jakiś czas tamten znów kiwnął. Mirosław poprawił. Irma siedziała wśród pań dostojnych i elokwentnych, mądrzejszych i głupszych. Opowiadała jak to życie biegnie, z dala od Polski. Któraś zauważyła, że tylu ludziom w mieście pomogła, że przez nią znaleźli pracę, że - także przez nią - mogli pracować na czarno w Niemczech. Jedna z nich nawet pocałowała ją w rękę: życie nam uratowałaś. Wszystko to była prawda.
     Mirosław, generalnie, stronił od mocnych trunków. Nie był z gatunku rozrywkowych. Za to na Zosi weselu, jego najmłodszej córki, strzelił kolejną lufę i dostał się do mikrofonu. Muzykanci przestali grać.
     - Teraz mówię ja! - wyrzucił z siebie. - Słuchać mnie! - odchrząknął. Irma spojrzała w tamtą stronę, ale nie zrobiła żadnego ruchu. - Koniec! Nie będą Niemcy nami rządzić! I ty... - rozbujał się, wychodząc ze strefy mikrofonu. - Ty Niemro! - to już usłyszeli tylko muzycy, którym zdemolował perkusję, wpadając w bęben.
     Irma z domu Gorbattke podniosła kieliszek z winem wytrawnym sprowadzonym z Moguncji i zaintonowała: sto lat, sto lat. Podchwycono szybko.
     bogumil. drogorob@pomorska. pl
     Collage Ryszard Szmitkowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska