- Jak smakuje życie po raku?
- Człowiek zaczyna czuć dosłownie każdą chwilę. Życie mi zawsze smakowało i wydawało mi się, że umiem żyć. Nigdy nie miałam poczucia, że czas mi ucieka. Nagle okazało się, że granica jest wyznaczona. Przy takiej chorobie, jeśli nowotwór jest w zaawansowanym stanie, wiadomo, że można przeżyć rok, dwa. Dopiero po pięciu latach można powiedzieć: jest dobrze. Nigdy nie chodziłam do lekarzy, nie dowiadywałam się o własne zdrowie i to był błąd. Teraz w każdym wywiadzie, a nawet w prywatnych rozmowach powtarzam: przebadajcie się! Rak atakuje zza węgła, jak bandyta w ciemnej ulicy nieoczekiwanie wali pałką. Tak poczułam się, gdy dowiedziałam się o chorobie. Dostałam zasłużenie, bo byłam głupia. Jako cywilizowana osoba z wyższym wykształceniem nie powinnam zaniedbywać badań.
- "Od dwóch miesięcy macałam prawą pierś. Wyczuwałam w niej coś obcego. Zgrubienie" - napisała pani w swoim dzienniku "Lewa, wspomnienie prawej". Skończyło się amputacją. Co kobiety czują w pierwszym momencie?
- Oszukują się. Po dwóch miesiącach zwierzyłam się przyjaciółce, Małgośce Domagalik, a ona chwyciła za telefon i od razu umówiła mnie z lekarzem. To było w piątek, w poniedziałek u pani doktor; zrobiła mi badania i w następny poniedziałek byłam już na stole operacyjnym. Mammografia wykazała ubytek cienia. Wiedziałam już, co to znaczy. Dziewięć lat temu napisałam książkę "Chwała czarownicom". Jej bohaterka miała raka mózgu. Pielęgniarka powiedziała mi, że badanie trzeba powtórzyć. Cień pozostał. Biopsja piersi wygląda jest strzał z pistoletu grubą strzykawą. Lekarka nie musiała badać pobranych komórek. Od razu powiedziała: ma pani raka. A ja, głupia, zapytałam: czy on jest złośliwy? Odpowiedziała: każdy rak jest złośliwy.
- Lekarze powinni mówić o raku wprost?
- Lekarka zapytała: mówić? Odpowiedziałam: tak. To bardzo trudne zadanie dla lekarza, który w takim momencie musi być bardzo dobrym psychologiem i czułym człowiekiem. Musi wyczuć, czy danej osobie można walnąć wprost, tak jak mnie. Jestem bardzo zorganizowana. Wiedziałam, że jak się dowiem, to od razu zacznę działać. A jak nie będę wiedziała, to albo zbagatelizuję sytuację, albo będę czekała na wyrok.
- W książce pisze pani o znakach poprzedzających chorobę.
- Popsuły nam się wszystkie zegary w domu. Miałam jakieś zwariowane sny. Makabra. Na początku roku przygotowałam sobie kalendarz, w którym prowadziłam notatki. Skończył się w maju, akurat wtedy... Czułam, że dzieje się coś złego, ale nie wiedziałam co? Bałam się czegoś strasznego w rodzinie. Nie podejrzewałam, że chodzi o mnie. Niby nie wierzy się w czarną czy białą magię, ale był we mnie jakiś niepokój. Wszystko zwalałam na klimakterium, a to on zjadał mnie od środka. Rak nie boli, nie ma specyficznych objawów. Jak mi go wycięli, to poczułam, jak gdyby ktoś przetarł mój mózg, jak zaparowaną szybę. Zaczęłam inaczej widzieć i myśleć.
- Pojawiła się refleksja: to już koniec?
- Nie. Powiedziałam: masz kobieto za swoją głupotę! Urodziłam się, gdy rodzice byli już po czterdziestce. Asystowałam przy chorobie i śmierci ojca, dużo pisałam i czytałam na temat śmierci. Ludzie nieprzygotowani psychicznie odpychają ją od siebie, bo widzą w niej katastrofę. Na onkologii były kobiety, które miały bardzo mały nowotwór i czekały na operację fragmentu piersi, a one po prostu szalały. Były też kobiety w złym stanie, przychodziły na chemioterapię i zawsze były pogodne. To jest szkoła życia i przetrwania. Jestem jedną z nielicznych kobiet, które utyły podczas chemioterapii. Nie bałam się śmierci, bo w pewnym sensie wierzę w nieśmiertelność. Bałam się słabości. Mnie śmierć nie paraliżuje, bardziej boję się, że może ona dotknąć moich bliskich.
- Pierwszą reakcją był bunt, pytanie: dlaczego ja?
- Pretensji nie mogłam mieć do losu, tylko do siebie. Choć wiem, że są kobiety, które co roku robią sobie mammografię, miały dobre wyniki, a nagle okazywało się, że rak jest i rozprzestrzenia się. Podczas choroby pisałam na ten temat felietony w "Twoim Stylu". Czytelniczki dały mi tyle wsparcia, dostałam tyle listów, wszyscy pytali mnie o zdrowie. Wiem, że muszę to kobietom oddać. Kiedyś nie chciałam się badać, bo usłyszałam, że nakupiono mnóstwo starych i zdezelowanych mammografów z byłej NRD. Koleżanka-sąsiadka z osiedla badała się na takim sprzęcie. Nic nie wykazał, a później dowiedziała się, że coś jednak ma. Teraz biegam na wszystkie zalecone badania. Z całej choroby najbardziej traumatycznym przeżyciem była chemioterapia.
- Jak przyjęli wiadomość o raku najbliżsi?
- Mąż czekał na mnie w szpitalu. Jak powiedziałam, że mam raka, to strasznie zbladł. Przestraszyłam się, że coś mu się stanie. Syn nie mieszka z nami. Zadzwoniliśmy do niego, ale nie mówiliśmy mu o tym przez telefon, bo o tej chorobie nie można rozmawiać w ten sposób. Jak do nas przyjechał, to powiedzieliśmy mu o tym. Wtedy miałam moment załamania, łzy. Widziałam, co się z nimi dzieje. Pierwsze łzy polały się w szpitalu, później popłakałam się w domu, ale wiedziałam, że jeśli mam rozpaczać, to tylko wtedy. Później otarłam łzy i zabrałam się do robienia obiadu. Starałam się, żeby choroba nie zakłócała naszego normalnego życia. Nie na zasadzie: w domu ani słowa na ten temat. Kobiety w takich momentach boją się, że po amputacji piersi odejdzie od nich mąż. Nie mój. Miałam oparcie w bliskich, ale nawet gdybym była sama, to i tak wczepiałabym się pazurami w życie. Jak kobieta ma męża skurwysyna, który doprowadza do tego, że ona chce uciec chirurgowi spod skalpela, bo wie, że mąż nie zniesie jej bez piersi, to musi szukać wsparcia u lekarzy czy innych ludzi. Zawsze ma się jakieś życzliwe osoby obok siebie.
- W rodzinie ktoś chorował na raka?
- Kilkanaście lat temu moja starsza siostra umarła na raka nerki. Miała 51 lat. Tym bardziej powinnam się przebadać, bo jestem z grupy ryzyka. Chodziła do lekarzy, którzy stawiali ciągle złą diagnozę. Leczyli ją na depresję, korzonki nerwowe, wypadnięcie dysku. A ona miała straszne bóle promieniujące od nerki. Nikt jej nawet nie prześwietlił! Można ją było uratować! Wtedy nie było morfiny. Połamała sobie z bólu palce...
- Pani pierwszy kontakt z Centrum Onkologii. Już sama nazwa kojarzy się źle, jeśli nie beznadziejnie...
- Nie mam złych skojarzeń. Przeżywałam tam momenty dramatyczne, ale one dotyczyły innych ludzi. Przerażający był widok dzieci i nastolatków chorych na białaczkę. Wtedy czuje się skurcz serca, ale to się powinno czuć. Oni po to tam przychodzą, by dostać szansę. Dlatego w pełni zaakceptowałam - choć nie lubię tego słowa - to miejsce.
- Po operacji nie bała się pani spojrzeć na ranę?
- Najpierw wszystko jest w bandażach. Po operacji pojechaliśmy do sklepu dla amazonek. Od razu chciałam protezę. Tak trzeba, bo jeśli jej się nie nosi, to kręgosłup się wykrzywia. Protezy są refundowane. Każda, nawet biedna kobieta bez pracy dostaje protezę i perukę. W małych miejscowościach kobiety nie chcą protez i peruk, chodzą w chuścinach, nikomu nie chcą się pokazywać. Boją się, że ludzie się dowiedzą.
- Trudno było stanąć przed lustrem?
- Sto razy pokazywali mi, jak to będzie wyglądało. Małgośka Domagalik mówiła mi: będziesz miała bliznę. Blizna, jak blizna. Gdyby to się miało paskudzić, była jakaś rana... ale na mnie wszystko goiło się, jak na psie. Jest kreseczka. Na to nakłada się stanik z protezą.
- Piersi i włosy uważane są za atrybuty kobiecości. Pierś odjęto podczas operacji, a włosy wychodziły podczas chemioterapii?
- Włosy odrastają lepsze niż wcześniej. Paznokcie też. Jeśli kobieta wcześniej wykryje mały guzek, to chemia jest niepotrzebna.
- Nie bała się pani chemii, wypadania włosów?
- Bałam, wiedziałam, że będą mi sączyli jakąś truciznę. To jest ciężkie przeżycie. Pochlebiam sobie, że pomimo zabiegów, nie zaniedbałam swoich obowiązków. Chodziłam do telewizji na programy "Co pani na to?", pisałam felietony, dziennik. Nie rzuciłam pracy. Trzy, cztery dni po chemii były trudne. Czasami ból był straszny. Leżałam i łzy leciały mi ciurkiem, ale wiedziałam, że to przejdzie. Ból fizyczny powoduje ból psychiczny. Bardzo denerwowałam się wtedy sprawami innych ludzi. Do dziś stawiam ludzi na nogi, bo wiem, co mam im powiedzieć. Czasami ktoś umiera, wtedy przeżywam bezsilność. Nieoperowalne przypadki raka mózgu... Ostatnio zmarł znany tłumacz, rozmawiałam z jego żoną, teraz ona potrzebuje profesjonalnej pomocy. Jak człowiek nie jest tak skupiony na sobie, to nie wpada w depresję.
- Myślała pani w tym czasie o sprawach ostatecznych?
- Rak jest sprawą ostateczną: wóz albo przewóz. Przez całą chorobę nie kupiłam sobie ani jednej rzeczy do ubrania. Kupowałam tylko książki. Mieliśmy remontować dom, łazienkę... To nie było ważne. Chemioterapię miałam latem. Chciałam wtedy tylko położyć się w ogródku na leżaku. Od razu zaczęłam rehabilitację prawej ręki, bo miałam wycięte węzły chłonne. Zauważyłam, że wiele kobiet po operacjach ma przykurcz ręki. Jestem pisarką, nie mogłam sobie na to pozwolić. W tym czasie wydawałam sobie rozkazy: śpij kobieto, jedz, ćwicz, rozmawiaj z ludźmi.
- Pani nie jest osobą wierzącą?
- Nie praktykuję. Wtedy przychodzą różne myśli. Jeśli człowiek wierzy, to w takiej chwili, robi wyrzuty Panu Bogu. Ja miałam pretensje do siebie. Świat urządzony jest tak, a nie inaczej, mamy wolną wolę. Moja nie zmusiła mnie do badań.
- W dzienniku opisuje pani "apetyty" godne kobiety w ciąży...
- Miałam zachcianki na śledzie. W domu ciągle było ich pełno. Jedna z koleżanek robiła wywiad z Janem Nowakiem-Jeziorańskim. Powiedział jej, że jak papież zaczął słabować, to napisał do niego list, radząc jeść śledzie. Papież odpisał, że takie dobre śledzie są tylko w Polsce. Sam Nowak miał problemy ze zdrowiem i też codziennie jadł śledzie. Nie przejadły mi się, ale musiałam pić jogurty i kefiry. Wypiłam ich tyle, że teraz już nie mogę.
- Dlaczego zdecydowała się pani napisać o chorobie?
- Zrobiłam to dla moich czytelniczek. W felietonach opisuję różne problemy, ale podczas choroby nie mogłam ich okłamywać i opisywać błahe i śmieszne historie. Reakcja na felietony była bardzo duża. Dziesiątki kobiet zaczęły się badać. Prowadzę dziennik, w szpitalu notowałam wszystko na małych karteczkach-przylepkach. Postanowiłam zrobić z tego książkę, nie chciałam pisać powieści, mieszać prawdy z fikcją.
- Czasami kobiety po amputacji piersi decydują się na ich rekonstrukcję.
- Nie chcę już jakiegokolwiek cięcia! Lekarka uspokoiła mnie, że jeśli będą przerzuty, to się je wytnie. USG wykazało, że coś jest na wątrobie. Przeraziłam się i od razu zrobiłam tomografię wątroby. Jakaś torbiel, spokojnie. Człowiek składa się z torbieli, guzków i innych rzeczy niekoniecznie złośliwych.
- Pytałem o rekonstrukcję, bo oglądałem film dokumentalny o kobiecie, której amputowano obie piersi. Nie mogła doczekać się rekonstrukcji.
- Młoda kobieta na pewno lepiej się po czymś takim czuje. Interesowałam się też, czy młode kobiety mogą karmić dziecko, np. tylko jedną piersią? Mogą. W Ameryce robi się tak, że za jednym zamachem amputuje się pierś i rekonstruuje. To sensowne i wskazane. Ale tego w ogóle nie widać. Chyba, że ktoś jest bardzo przywiązany do swojego ciała, wręcz narcystycznie. Ktoś taki będzie ciężko przeżywał złamany paznokieć, bo dla niego ciało jest narzędziem zdobywania erotycznych względów.
- Do protez jest specjalna bielizna?
- Nigdy wcześniej nie miałam tak pięknych staników! Wybór jest ogromny, nic nie widać. W kostiumie kąpielowym byłam na plaży. Nic się nie przesuwa. Są też specjalne, asymetryczne bluzki, pozwalające pokazać dekolt. Nad tym pracowały kobiety, to widać. To są prawdziwe zdobycze pozwalające kobiecie wyjść z tego cało!
- A seks?
- Większość kobiet w ogóle nie rozbiera się do seksu. Zakładają jakieś seksowne koszulki. Na początku współżycia kobiety się boją nawet tego, że coś się może stać, ale to przechodzi. Wszystko zależy od tego, jakiego ma się partnera. Jak człowiek jest w związku, w którym czuje, że jest kochany, to radość z tego, że ocalało się, partnerka jest żywa, zdrowa i w zasadzie nie zmieniła się - jest ogromna! Zauważyłam, że kobiety po raku szalenie o siebie dbają. Noszą eleganckie stroje, mają krótkie fryzury, z charakterem.
- Jak pani?
- Trzy czwarte roku nosiłam perukę. Jak ktoś nie wiedział, to nie zauważał różnicy. Tylko my same się rozpoznawałyśmy. Podczas marszu różowej wstążki podpisywałam swoją książkę. Zabawna sytuacja. Otoczył mnie wianuszek kobiet, podnoszę głowę, a one wszystkie w perukach. Zaczęłyśmy się tak śmiać. Mówię im: no, widzicie, a ja mam już takie krótkie włosy!
- Jest pani silniejsza po chorobie?
- Ludzie mówią: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Głęboka prawda. Tylko to "coś", co nas nie zabija, nie może zbyt kaleczyć. Czasami człowiek jest pokiereszowany na całe życie i nie może się pozbierać. Ja tego nie miałam. Ta siła jest w człowieku, czasami w ogóle nie zdajemy sobie z tego sprawy.
- Bywa, że zapomina pani, której piersi nie ma?
- Kiedyś ubrałam się już po rehabilitacji, a masażystka patrzy na mnie i mówi: słuchaj, a która to jest? Aha, masowałam prawą rękę, to prawej nie ma.
Pazurami w życie
Rozmawiał Roman Laudański
Rozmowa z KRYSTYNĄ KOFTĄ, pisarką i publicystką