Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piloci mawiają, że los jest myśliwym. Przyjaciele Karola Kubita uważają, że w jego wypadku los był kłusownikiem.

Michał Żurowski [email protected]
Karol Kubit kochał latanie i życie. Na zdjęciu: kilka godzin przed smiercią.
Karol Kubit kochał latanie i życie. Na zdjęciu: kilka godzin przed smiercią. Fot. Roman Koliński
Piloci mawiają, że los jest myśliwym. Trzeba uważać - w powietrzu, i w ogóle w życiu - by nie zostać trafionym. Przyjaciele Karola Kubita uważają, że w jego wypadku ten przeklęty los nie był myśliwym, ale kłusownikiem. Ktoś taki nie powinien zginąć.

Na lotnisku przy bydgoskim Biedaszkowie ludzie snują się jak cienie. Niby wszyscy wiedzą, że w sobotę - akurat w dniu 60-lecia aeroklubu - zdarzyła się tragedia, ale jakby nie przyjmowali do wiadomości, że nie żyje właśnie Karol.

To niemożliwe!

Jednym z tych, którym wciąż trudno w to uwierzyć jest Andrzej Napolski, znany bydgoski rzemieślnik, przed laty "zarażony" lotnictwem właśnie przez Karola Kubita.
- Rozmawiałem akurat z kimś w budynku i nagle usłyszałem eksplozję - wspomina Napolski. - Myślałem, że spadł ktoś inny, ale zaraz usłyszałem krzyk: - Karol! Pomyślałem: to niemożliwe...
Znamy się wiele lat, ale takiego Andrzeja dotąd nie widziałem. - Chodź, pogadamy - mówi, zapraszając do siedziby aeroklubu, gdzie czeka już spisany przez klubowego szefa wyszkolenia sportowy życiorys Kubita:
"...pierwszy lot 28.05.1996, licencja pilota nr 8233, 900 godz. w powietrzu na samolotach, 2500 godz. na motolotniach, członek kadry narodowej, pilot bardzo zdyscyplinowany, człowiek o wielkim morale...".
Tyle informacji, a nikt nie ma złudzeń, że żadne - nawet najstaranniej przygotowane papiery - nie oddadzą całej prawdy o Karolu. Więcej mówią emocje jego przyjaciół. Czasem i bez słów. Andrzej Napolski wyrazem twarzy przypomina pamiętnego z serialu "Dom" doktora Kazanowicza (w kreacji Tadeusza Janczara) wygłaszającego mowę nad grobem dozorcy Popiołka. Jakby gotów był ją sparafrazować i zwracając się ku niebu wyrzucić z siebie: - Panie Boże, musiałeś brać akurat Karola? Po co? Czy tam u Ciebie trzeba kogoś nauczyć na motolotni latać? Czy zawody jakieś organizujesz? Panie Boże, czemu on? To nie jest w porządku...
A naprawdę Napolski wspomina Kubita tak: - Był najlepszy z nas - najlepszy pilot i jednocześnie dobry duch. Nie mówię tego, bo o zmarłych wypada tylko dobrze. Gdyby Karol miał tu za godzinę tak po prostu wejść, mówiłbym tak samo i jestem pewny, że inni też by tak mówili: był wyjątkowy, długo nie znajdziemy następcy. Może nigdy...

Kto mu dał skrzydła?

Kubit był wyjątkowy już będąc dzieckiem. Opowiadał przed dwoma laty w naszej "Gazecie" Romanowi Laudańskiemu, jak to w pierwszej klasie podstawówki przywiązał sobie do rąk kartonowe skrzydła i był zdumiony, że nie wzbija się w niebo. Po latach zrealizował marzenia. Najpierw na motolotni.
- Nie ma kabiny oddzielającej pilota od powietrza - mówił w tamtym reportażu Karol, niczym wierny naśladowca mitycznego Ikara. - Nad polami czuć zapach kwitnącego rzepaku lub lasu; nawet chmury pachną...

Romantyk, cudowny gawędziarz, nauczyciel...

- Był rok 1995, gdy spotkałem Karola - opowiada Napolski. - Mając już dorosłe dzieci i rozwiniętą, stabilną firmę, dojrzałem do tego, by zająć się swoim hobby. Od zera. Zacząłem zaglądać na lotnisko, wykupiłem kilka lotów nad miastem, oglądałem z bliska maszyny aeroklubu. Kiedyś na pustej niemal płycie lotniska zobaczyłem faceta próbującego coś naprawić w swoim "A-20". To był Karol. Trochę się znam na mechanice, więc znaleźliśmy wspólny język i zaproponowałem mu naprawę luzującego się tłumika w swoim warsztacie. Jeszcze tego samego dnia robota była wykonana i razem polecieliśmy tym leciutkim samolotem. Łyknąłem bakcyla.
- My poznaliśmy się wcześniej, w połowie lat 80. - wspomina najbliższy przyjaciel Karola (niektórzy mówią "jak brat") Janusz Szyszka. - Mieszkałem w Sadkach, on wtedy w Samostrzelu. Widywałem go na motolotni, więc kiedy zamarzyło mi się latanie, zwróciłem się do Karola. Powiedział, że trzeba kupić silnik trabanta, zamówić skrzydła. Polecił szkolenie u Krzysia Kosiora (Kosior - prekursor motolotniarstwa w naszym regionie zginąl tragicznie w 1994 r. - przyp. autor) i sam obiecał pomoc. Karol miał dar przyciągania ludzi. Do siebie i do latania.
Przede wszystkim jednak był Kubit praktykiem lubiącym trudne wyzwania. Najbardziej spektakularne podjął w 1997 roku. To był przelot motolotnią nad Bałtykiem. Razem z Szyszką.
- Karol myślał o tym już wcześniej, ale bał się na "trabancie". Kiedy jednak weszły silniki "Rotaxa", uznał, że jest to możliwe. Bezpośrednim impulsem była w maju 1997 roku wiadomość z Gdańska, że na taki pomysł wpadli tamtejsi motolotniarze. Zaczęliśmy przygotowania i w czerwcu - na dwa dni przed gdańszczanami! - wylecieliśmy z Nakła. Najpierw na lotnisko do Goleniowa, gdzie na trzeciej motolotni dołączył Włodek Centner, a dalej... No właśnie, dalej - w Goleniowie - były problemy. Wydająca zgody na wylot pani najpierw nie wiedziała, co to jest motolotnia, ale słysząc, że "to taki mikrolot", jakoś się zgodziła. Gorzej było z celniczką. Ta zapytała: a panowie macie żony, matki? Była zszokowana. Ale odprawiła. Z Goleniowa polecieliśmy do Niechorza i stamtąd - z międzylądowaniem na Bornholmie - do Tomelilli. Z naszego brzegu Bałtyku do Szwecji, jakieś 200 kilometrów w 2,5 godziny.

Wszystko poukładane

Karol Kubit - "człowiek orkiestra": absolwent AWF, instruktor narciarstwa, sędzia w samochodowym rajdzie transsyberyjskim z Gdańska (przez 13,5 tys. kilometrów) do Magadanu, pilot...
I to jednak jeszcze nie wszystko Bo przecież był - cholerne słowo "był" - jeszcze ten Karol mający "poukładane", co mocno podkreślają jego przyjaciele, swoje życie rodzinne i zawodowe. Żona, córki (obie po studiach, a jednocześnie zarażone sportem i to nie tylko lotniczym), dobrze prosperująca, prowadzona wraz z ojcem firma zajmująca się produkcją i dystrybucją elementów instalacji wodkan z tworzyw sztucznych. Karol realizował swoje marzenia za swoje pieniądze i jeszcze pomagał innym.
- Znalazłoby się wiele osób, którym Karol znalazł pracę lub po prostu zatrudnił u siebie albo pożyczał pieniądze - wspomina Stanisław Szpera, prezes Aeroklubu Bydgoskiego. - Jeśli był z kimś umówiony i się spóźniał, w ciemno należało przyjąć, że poświęca czas komuś innemu. I zawsze służył radą. Bo był naprawdę świetnym, a przy tym rozważnym, pilotem.
To dlatego właśnie - gdy pytam, czy może jednak brawura w tę sobotę doprowadziła do tragedii, bo może Kubit zdecydował się na jakąś ewolucję przerastającą możliwości samolotu - jego koledzy niemal chórem odpowiadają: - Brawura? To nie Karol!

Z tajemnicą do grobu

Rzecz jasna nikt niczego nie chce przesądzać, nikt sobie nie pozwala nawet na snucie hipotez. Prędzej już da się usłyszeć opinię, że Kubit z kolegą z Bielska zabrali ze sobą tajemnicę tej tragedii do grobu, "bo nikogo tam z nimi nie było".
Nieco więcej mówi charakterystyka "Cometa", na którym zabił się Karol Kubit. To nie był jego pierwszy ultralekki samolot. Zaczynał od ukraińskiego, bardzo dobrego zresztą "A-20" ("dziś pewnie trzeba zapłacić między 100-200 tys. zł., ale wtedy producenci weszli z promocją za jakieś 20-30 tys. dolarów" - wspomina Szyszka) i poleciał nim przed dziewięcioma laty na I Olimpiadę Lotniczą do Turcji. Potem był "A-22", na którym w 2000 roku "wylatał" miejsce na podium otwartych mistrzostw Hiszpanii. Tego nieszczęsnego "Cometa" - niemiecki samolocik produkowany u nas w Krośnie - kupił w czerwcu tego roku. Mógł go jeszcze do końca nie znać. A problem z "Cometem" jest taki, że instrukcja użytkowania nie przewiduje wprowadzania go w "korkociąg". Bo pewnie i wyprowadzić go z niego byłoby potem trudno. Tymczasem przed samym upadkiem samolot Karola Kubita był w tzw. płaskim korkociągu - spadał jak zwiędły liść.
- W takiej sytuacji maszyna traci sterowność - tłumaczą piloci. - Mogło się zdarzyć, że z jakiegoś powodu "Comet" Karola stracił prędkość z przelotowej (ok. 170 km/godz.) do minimalnej (ok. 60 km/godz.) i sam - w sposób niezamierzony - wpadł w korkociąg. Czy to możliwe, by Karol - który nieco wcześniej po locie z wicemarszałkiem województwa mówił mu, że nie zna jeszcze idealnie tego samolotu, więc jest ostrożny - nagle zaczął szarżować? Nie, nie Karol...
Bo Karol wyznawał zasadę, którą dzielił się także z młodszymi kolegami: "Każdy dostał od stwórcy swój worek szczęścia. Uważaj, żeby kiedyś nie sięgnął, gdy tam już nic nie będzie". No, pilnował tego worka. A innym o nim przypominał.
- Wracaliśmy w 2001 roku z zawodów w Łomży - wspomina Szyszka. - I nagle zmieniła się pogoda. Prognozy mówiły o podstawie chmur 300 metrów, a ona zeszła poniżej 100. Nad lasem jakby dym się unosił, a horyzont gwałtownie się "skleił". I wtedy Karol podjął decyzję, że przerywamy lot w polu. Znalazł dziurę między lasami i wylądowaliśmy.
- Pamiętam, jak kiedyś do Drezdenka jeden z kolegów przyleciał samolotem na sprzedaż - opowiada Napolski. - A Karol od początku nadstawiał ucha i mówił: - Kurde, coś ten silnik nie tak pracuje. Tamten się uparł, że się przeleci z klientem, a Karol stanowczo oponował: - Krzychu, daj spokój, leć sam. A dookoła las. W końcu poleciał sam. No i mu ten silnik, jak my to mówimy, obciął. No, zgasł po prostu. Śmigło się zatrzymało. Gdyby byli w dwójkę, nie dociągnąłby do lotniska i roztrzaskaliby się w lesie. Przeżyli dzięki Karolowi. To on dopilnował ich worka szczęścia.
W ostatnią sobotę sięgał do swojego worka szczęścia. A tam było pusto.

***
1.09 w Nakle, po mszy św. o godz. 11 w tzw. białym kościele, odbędzie pogrzeb Karola Kubita.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska