Rozmowa z Anną Bańkowską, posłanką SLD.
- Gratulujemy, w rankingu "Polityki" znalazła się pani wśród najlepszych posłów.
- To budujące, ale nieskromnie przypomnę, że ten zaszczyt nie spotkał mnie po raz pierwszy. Miałam zaszczyt tak samo wypaść w 2005 roku również w rankingu "Polityki", a w 2002 roku przyznano mi szóste miejsce we "Wprost". Jestem zadowolona z takiego podsumowania mojej działalności. Dobre opinie od dziennikarzy, którzy obserwują nasze sejmowe życie jest nobilitacją.
- Dziennikarze docenili pani wiedzę na temat ubezpieczeń społecznych. Uzasadniano: "Gdyby słuchano Bańkowskiej - może udałoby się zatrzymać zmiany (wieku emerytalnego - przyp.Lau.) wprowadzane przez rząd".
- Jak widać - to się nie udało. Rzecz tylko w tym, że moje wypowiedzi były szansą wskazania, że istnieją różne drogi dochodzenia do celu. Może mam jakiś wkład w przybliżenie problematyki dotyczącej ubezpieczeń, w tym roli emerytur. Podczas tamtej debaty można też było nakreślić występujące problemy społeczne. Takiej debaty nigdy dość. W ostatnich latach mieliśmy przecież także inne, wielomiesięczne batalie dotyczące emerytur pomostowych, sposobu waloryzacji, podziału pieniędzy na drugi filar i składkę ZUS-owską. Żałuję, że niektórych kwestii nie brano pod uwagę. Cieszę się, że moja praca została doceniona, bo był to okres bardzo intensywnej pracy dla mnie.
- Od ilu już lat jest pani w Sejmie?
- Od 1989 roku z wyjątkiem piątej kadencji, która trwała dwa lata.
- Kto panią namówił do startowania?
- Koledzy z Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, oczywiście za zgodą PZPR, która szukała nowych twarzy. Trochę się wtedy czułam pionkiem w dużej grze. Miałam ostatnio okazję wspominać tamte czasy z prof. Sadowskim. Byłam na liście kandydatów PZPR, ale rekomendowało mnie PTE. Byłam dyrektorem ekonomicznym w dużym przedsiębiorstwie przemysłowym. Tamten czas był dla mnie naiwną wiarą, że kiedy znajdę się w Sejmie - wszystkie problemy takich przedsiębiorstw da się rozwiązać.
- Która kadencja - pani zdaniem - zrobiła najwięcej dobrego dla polskiego prawa?
- Sejm kontraktowy. Byłam wdzięczna ludziom, że mnie tam posłali. To była duma i ciężar wyzwań. Tamte doświadczenia spowodowały, że nadal chciałam być posłem.
- Są momenty, że wstydzi się pani tego, że jest posłem lub wstydzi za innych posłów?
- Zdarza się. Czasem rozmawiam z kolegami, którzy zakończyli już swoją karierę polityczną. Oni - tak jak ja - odbierali pełnienie tej funkcji jako szczególne zobowiązanie. Często mi żal, że tak mało dziś jest propaństwowości, a niektóre nowe osoby lansują siebie. One mniej czują, że to podniesienie ręki podczas głosowania decyduje nie tylko o dniu dzisiejszym i sukcesach własnej partii, ale o losach ludzi. Nieraz młodszym kolegom radzę - więcej czytajcie, to osiągniecie jakiś efekt. Posłowanie trzeba traktować jako pracę szczególną, misję.
- Co zrobić, żeby obecne życie parlamentarne nie było tak dzikie?
- Kiedyś, żeby zostać posłem, trzeba było odbyć dziesiątki spotkań z obywatelami. Nie na dożynkach, żeby powiedzieć słowo i pokazać twarz. Dziś wyborcy się do tego nie garną. Łatwo zdobyć poklask na czas wyborów. Mamy za mało odpowiedzialności za to, kto posyłany jest do Sejmu. Nie będę też odosobniona w twierdzeniu, że świat reklamy - kontakty z mediami, brak merytorycznych przesłanek daje szansę lansowania zachowań, które powinny być ostatnimi do premiowania w wyborach. I wtedy dość płytko podchodzi się do wielu obowiązków.