- Z pewnego względu muszę zapytać: jak Jerzy Pilch spędza czas wolny?
- Wyśpię się, idę gdzieś na obiad, najczęściej z kobietą życia, do kina idę, czasem do teatru, książkę przeczytam, mecz obejrzę w telewizji. Silę się na oryginalność, ale sama pani widzi...
- I wtedy pan obserwuje? Podgląda pan, podsłuchuje innych ludzi?
- To mi trochę trudniej. Nie, żebym się uskarżał na swoją sławę, ale straciłem poczucie anonimowości. Nie, że każdy mnie rozpoznaje... Ale pozycja obserwatora w Warszawie jest wykluczona. Zawsze ktoś się znajdzie, kto rozkoduje. Mniej przez to chodzę.
- Pytam, ponieważ "Miasto utrapienia" zawiera jeden z najlepszych dialogów, jakie ostatnio czytałam. Pod koniec książki zagorzała psiara atakuje amatora kotów. Miał sprawdzić w Internecie, ile psów zginęło pod World Trade Center. Nie zrobił tego. Rozmowa rozwija się na kilka stron, przybiera apokaliptyczne rozmiary... To nie było podsłuchane?
- Ale nie jest też wymyślone. Trochę podrasowałem. Więc jednak podsłuchane - czasem się udaje. To, szczerze mówiąc, za dobre, żeby wymyślić.
- A teraz poważniej o "Mieście utrapienia". Napisał pan książkę o znakach. Znakach, których poszukujemy, bo mamy ogromną potrzebę zrozumienia tego, co dzieje się wokół nas.
- O znakach...? Podoba mi się.
- ...A potrzeba szukania znaków bierze się stąd, że ciągle czegoś się boimy. Czego boi się Jerzy Pilch?
- Nie... nie powiem. Przy pozorach autobiografizmu z jednej strony i przy ogromnym autobiografizmie z drugiej strony nie mogę o tym mówić, jeśli chcę rozmówcę traktować poważnie. Nie chcę wymyślać na poczekaniu błyskotliwych ripost. Mógłbym teraz rzucić jakiś banał, ale jeśli mam być uczciwy: nie powiem.
- To powiedzmy skąd bierze się ta niechęć? Przecież pan często jest o to pytany i ciągle unika pan odpowiedzi.
- Bo to... trudne rzeczy są.
- Ale ludzie mówią o trudnych rzeczach.
- Mam wrażenie, że o tym piszę. W książce pojawiają się pasma mroczne, dramatyczne, sytuacje, którym ja mówię nie, mój bohater mówi nie... I wtedy ja nic nie dodaję.
- Bohater wypowiada się za pana?
- Nie chcę rozcieńczać tego, co jest napisanie, a szczerze mówiąc - nie umiem. Bo sztuka odpowiadania na pytania jest sztuką posługiwania się zręcznymi formułami. Nie... W tym wypadku - nie.
- Ale spotyka się pan z krytyką, która nie mówi o rzeczach ważnych w "Mieście utrapienia", nie dotyka sedna, skupia się na tym, że - na przykład - opisał pan Pałac Kultury albo śmierć papieża, zamiast na tym, o czym książka jest w istocie. Drażni to pana, a jednak nie chce pan powiedzieć nic sam...
- Z daleko idącym spokojem do tego podchodzę. Na temat tej książki ukazał się jeden tekst krytyczno-literacki, który można nazwać próbą poważnego, aczkolwiek całkiem mylnego i powierzchownego odczytania. Nie mam z kim spierać się o moją książkę. Nie ma krytyki literackiej. Jest wymiana ciosów promocyjnych, na różnych planach między tygodnikami albo może między lewicą a prawicą, między gazetami różnych orientacji, które nie chcą tak naprawdę pisać o literaturze.
- Przeczytał pan recenzję z "Wprost"?
- Nie czytuję "Wprost", ale ktoś mi mówił o tej recenzji. Przecież nie będę szukał... Kilka lat temu - tak, teraz już nie. A skoro tak się pani upiera przy tym lęku, to odpowiem tak: boję się tego, co wszyscy i lubię to, co wszyscy. Lubię na przykład czekoladę mleczną...
- ... Cadburrys. "To jedna z zagadek naszych czasów - dlaczego mała jest lepsza od dużej?".
- No tak... Już to gdzieś mówiłem. Właśnie - nie wiadomo dlaczego. Ta mała jest trudna do dostania, a ma zupełnie inną konsystencję. Lubię to, co w życiu jest przyjemnością. Przyjemnością chyba największą jest piłka nożna. Lubię kobiety. Ale wie pani... być specjalistą od kobiet w liczbie mnogiej - niedobrze. Jeśli ktoś ma poważny stosunek do kobiet, to słowo "kobieta" w liczbie mnogiej nie występuje. Kobietę, z którą jestem, wydaje mi się, że więcej niż lubię, więc to nie jest kwestia przyjemności egzystencjalnej... Poza tym lubię proste rzeczy: święty spokój, od czasu do czasu dobry film kryminalny, moje mieszkanie przy Hożej. Lubię takie spotkania, jak dzisiaj, które są dobre, które dają mi siłę. Mam poczucie, że to ważniejsze od komentarzy krytycznych, bo to jest w jakiś sposób prawdziwe. Jeśli dziewczyna mi mówi: "chyba pan opisał moją klasę", a dziś na spotkaniu tak jedna z osób powiedziała, można to porównać z nagrodą Nobla. To kop dla pisarza. Przecież ja piszę o czymś, przy czym nigdy nie byłem, bo ja byłem przy moim życiu, ale jeśli chodzi o rocznik 76, musiałem sprawdzać pewne rzeczy, ustalać... I gdy słyszy się taki tekst, to w egzystencji, obojętnie - czarnej czy szarej - jest jasny punkt.
- Spotkanie w Bydgoszczy potwierdziło po prostu, że ma pan fanów.
- Pamiętam, jak kiedyś, trawiony gorączką literatury, koniecznie chciałem pisać. Co prawda, nie miałem nic do powiedzenia, ale żywo się interesowałem literaturą, zwłaszcza robiła na mnie ogromne wrażenie fizyczna obecność pisarzy. W Krakowie odbywały się wtedy doroczne kiermasze książek, pisarze przyjeżdżali. Pamiętam taką parę: Andrzeja Kuśniewicza i Wojciecha Żukrowskiego. Andrzej Kuśniewicz w tamtych czasach robił na mnie piorunujące wrażenie. Pamiętam: czekał na czytelników, z którymi miał się spotkać. Ale nie było przy nim nikogo. Z drugiej strony Sukiennic siedział Wojciech Żukrowski, dla którego już wtedy miałem nieco wzgardliwy stosunek. Do Wojciecha Żukrowskiego przez cały rynek ciągnęła się gigantyczna kolejka - jak po masło do "Delikatesów". Ta nauka została we mnie.
- W tej chwili jest pan jednak bardziej po stronie Żukrowskiego.
- Ale o lekcji pamiętam. Byłem wówczas tak onieśmielony sytuacją, że ja, który chciałem mieć ten autograf Kuśniewicza, nie podszedłem do niego, bo wydawało mi się, że jeśli ja jeden podejdę, z tymi trzęsącymi się z onieśmielenia rękami, że ja wzmogę jego dramat! Ja, wielbiciel Kuśniewicza, nie wziąłem od niego autografu! To moja edukacja, jeśli idzie o popularność, medialność i tak dalej. Kiedy za bardzo się zachłystuję entuzjazmem fanów, przypominam sobie samotnego Andrzeja Kuśniewicza. To pionizuje, jak to się teraz mówi o tych rzeczach...
- Pisze pan następną książkę?
- Nie, co jest rzadkością, bo zawsze mi się zazębiało... Ale też "Miasto..." jest duże, skończyłem je parę miesięcy temu zaledwie, a potem jeszcze napisałem sztukę teatralną. Zaczyna się sceną z "Miasta utrapienia" - tą przy stole, gdy toczy się rozmowa o przyjeździe papieża. Początek wspólny, potem coraz więcej zmian. Taka odnoga książki. To nie nowość - można powiedzieć, że scenariusz "Żółtego szalika" był odnogą "Pod mocnym Aniołem".
