Już w południe kartki do urn wrzuciło 14,39 proc. uprawnionych do głosowania, czyli ponad dwa razy więcej niż przed pięciu i dziesięciu laty (odpowiednio 7,31 i 6,65 proc.). Potem z każdą godziną napływały coraz lepsze wieści. Prognozowane w sondażu Ipsos aż 43 proc. Polaków przy urnach to wynik jednak niespodziewany. I świadectwo nie tylko tego, jak bardzo przyszłość Polski w UE leży nam na sercu, ale przede wszystkim dowód, że wielu wyborców postanowiło zademonstrować swoje rzeczywiste, a nie deklarowane wsparcie dla bliskich im partii.
Kalendarz wyborczy - i pierwsze opinie liderów dwóch największych ugrupowań - nie pozostawia złudzeń: wyniki głosowania będą miały decydujący wpływ na wybory parlamentarne. Efekt psychologiczny zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości wzmacnia nadzieje partii Jarosława Kaczyńskiego na sukces jesienią. Przegrana Koalicji Europejskiej przez zagorzałych zwolenników Grzegorza Schetyny oceniana jest mimo wszystko jako dobry wynik. Ale jego rywale (a w PO ich nie brakuje) zauważają, iż mimo wielkiej mobilizacji i zbudowania unikalnej na skalę europejską koalicji, nie udało się odebrać zwycięstwa wstrząsanej pasmem afer partii rządzącej.
Jak pokazują wstępne prognozy, to właśnie mobilizacja elektoratu z małych miast i wsi często odwiedzanych na finiszu kampani przez liderów prawicy, dała zwycięstwo PiS. Jednak nie mam złudzeń: tylko zjednoczona opozycja ma jakiekolwiek szanse na odsunięcie PiS od władzy. Jeśli nie uda się utrzymać szerokiej koalicji sił prodemokratycznych np. wzmocnionych także ludźmi Roberta Biedronia, wariant Budapesztu nad Wisłą może przybrać w kolejnych czterech latach rządu prawicy #realny kształt. A Polska a la Orban, byłoby smutnym finałem 30 lat demokracji nad Wisłą.
