Wieczorem mężczyźni wsiadają na statek. Rano są już w pracy.
Centrum Rygi. Stanisława Rostowska, Łotyszka polskiego pochodzenia, oprowadza wycieczki polskich turystów. Pokazuje, jaka Ryga jest zachwycająca. Wie wszystko o pięknej ryskiej secesji i tajemniczych miejscach starego miasta. Żyje z tego, co zarobi na wycieczkach. Jest ciężko: - Moja mama dostaje 110 łat renty, na lekarstwa wydaje połowę tego. Gdybym nie miała pracy, nie wiem jak byśmy sobie poradziły.
Od lat mieszka wspólnie z mamą. Ich dochody ledwo wystarczą na życie. 110 łat to na polskie pieniądze około 550 złotych - tyle, ile średnia renta u nas. Tyle samo co my muszą wydawać na leki, jedzenie i mieszkanie. Nie ma jak zaoszczędzić, nie ma możliwości na spełnienie jakichkolwiek zachcianek. - Najbardziej mnie martwi, że wyjeżdżają z kraju ludzie wykształceni - mówi. - Kto tylko młody i przydatny za granicą fach w ręku ma - wyjeżdża. Teraz nasze pielęgniarki zostawiają rodziny i szukają szczęścia w Szwecji, Hiszpanii i Włoszech. Kształcimy lekarzy, a młodzi znający język angielski uciekają nam do Anglii i Irlandii. Kto się nami zajmie, kto nas wyleczy? Jadą też robotnicy - kto nasz kraj do porządku doprowadzi? Domy będzie budował? W fabrykach marnie płacą. Młodzi nas zostawiają.
Gdyby Stanisława była młodsza, znała języki, też by miała odwagę wyjechać. Zostawić matkę i tylko pieniądze przysyłać lub dowozić, żeby staruszce niczego nie brakło. Ale teraz już takiej odwagi nie ma.
Za granicą niewierni
Prom z Rygi do Szwecji. Po 22.00. Palarnia na szóstym pokładzie. Grupa Łotyszy. Piją ostatnie piwo przed snem. Palą papierosy. Rozmawiają o niezałatwionych sprawach, które zostawili na Łotwie. O żonach, dzieciach i rodzicach. O kolegach, którym się nie powodzi. Między nimi krąży kobieta w ciąży. Pali nerwowo papierosy, co chwila mówi coś podniesionym głosem do starszego mężczyzny, który jej towarzyszy. To jej ojciec. - Jedziemy do mojego męża - tu stek przekleństw - pięć lat jeździ do Szwecji. Kiedyś na czarno, teraz już oficjalnie na kontrakt. Przysyła pieniądze. Nie narzekam. Stać mnie na prawie wszystko. - Lena sięga po kolejnego papierosa. - Dostałam list. Od koleżanki, która niedawno spotkała go w kawiarni pod Sztokholmem. Był z jakąś kobietą. Koleżanka pisze, że widziała ich jeszcze kilka razy na ulicy. Zawsze wychodzili z klubu za rękę. Ja tego nie przeżyję. Zabiję go.
Lena jedzie z ojcem. On ma być buforem między nią a mężem. - Jadę się przekonać, jak jest naprawdę. Mam za nic jego pieniądze, jego podarunki. Mam za nic, że widujemy się przez kilka dni, raz na dwa miesiące. Skazał mnie na rolę żony marynarza. I jak marynarz zalicza wszystkie dziwki w porcie. Nie daruję mu.
- Córciu uspokój się, może on nie winien, może ta twoja przyjaciółka omamiła cię, zamydliła ci oczy ze złości, żeby twoje szczęście zburzyć? - uspokaja ojciec. Dla niego to pierwsza podróż na Zachód. Ale prośbie córki odmówić nie potrafił. - To jest tak: młodzi chcą więcej, ciągle więcej. Skromne życie im nie wystarcza.
Napatrzą się w filmach, w reklamach jak życie dostanie wygląda, jak można za pieniądze mieć wszystko i dla tych pieniędzy szczęście rodziny poświęcą. Ale czy to warto? Lepiej w biedzie żyć i z miłością to dzielić, w spokoju być, a nie na siłę w nerwach za dzieńgami jeździć. To nie po człowieczemu jest.
Inny, niedobry świat
Ojciec Leny wierzy, że i ich świat na Łotwie się zmieni. Niedługo. Jedno pokolenie wystarczy, by za ich pieniądze bez przeliczania na łaty kupować szwedzką kawę w kawiarni w Sztokholmie. - My, starzy powymieramy w takiej samej biedzie, jaką mieliśmy całe życie. Może jeszcze gorszej. Otworzyli nam te złote bramy na zachód i co nam po nich. Mój najstarszy syn jako dziecko zbierał puszki po zagranicznych piwach i opakowania po papierosach.
- Tyle ich było i tylko popatrzeć na nie sobie mógł. Teraz pracuje na budowach. U nas. Na puszki piwa i zagraniczne papierosy też sobie tylko popatrzeć może na wystawie sklepowej. Co się zmieniło? On dorósł. Pieniędzy nie ma.
Starszy brat Leny na Zachód wyjeżdżać nie chce. - On z rodziną bardzo związany - tłumaczy Lena. - Nie zostawi żony i dzieci. A ja głupia, że się tak namówić dałam. Po co mi te pieniądze, jak miłości nie ma? Ach, szkoda gadać. - Lena macha ręką, odchodzi szybkim krokiem. Ojciec szybko gasi papierosa, biegnie za córką. Coś jej tłumaczy, przytula.
- A pani to żurnalistka z Polski jest? - pyta mężczyzna po trzydziestce spokojnie obserwujący scenę z Leną. - Wasi chłopcy też do pracy jeżdżą. Do Szwecji i Norwegii też. Znam waszych chłopców. Chojraki. Żony oszukać lubią - grozi palcem. Przedstawia się - Marco jestem.
Życie rodzinne
Marco jest kierowcą tira. To ciężka praca. Pół roku na kontrakcie, a potem czekanie w domu na kolejną propozycję pracy. - Chcą nas. Dobrze pracujemy, nie lenimy się.
Wiedzą, że dla nas każda korona jest ważna. Tak jak dla waszych ludzi. Słyszałem, że wy wolicie Anglię, Irlandię, tam jest wasz raj. Wasze jak to mówią eldorado. Złote miasto. Czytałem o takim. Ono nie istnieje - uśmiecha się smutno. - Zawsze czymś za coś płacimy. Wy i my. Najdroższa na świecie jest rozłąka. Dzieci ci rosną tak, że nie widzisz, żona się starzeje, tak że to widzisz. Wyjeżdżasz - mały riebionok chwyta cię za spodnie. Wracasz, a on już czytać umie. Żonę piękną zostawiasz, wracasz, chce pieniędzy na kosmetyki, bo za samotne noce zapłaciła zmarszczkami. Taki może poeta jestem, ale tak to już jest, jak człowieka tęsknota boli. A pieniądze wydane w pojedynkę nie cieszą.
Marco coraz częściej myśli o wyprowadzce do Szwecji. Przynajmniej w promie by się tłuc nie musiał. - Zarobić mogę. Teraz nas dobrze traktują, jak swoich, zarobić dają. Może tam będziemy bardziej rodziną.
- Taki strach przed innym w człowieku jest - mówi Borys, który jak Marco jeździ tirami. - Obcy są, nie swoi. Wy to też macie. Wiem, bo z waszymi czasami gadam.
Borys z Polakami nie pije. Mówi, że pić nie umieją. - Niby tęsknią za rodzinami, zdjęcia pokazują, płaczą, że kochają, a pieniądze na alkohole wydają, na obce kobiety. Jak mają wolne i w miasto pójdą, to bez grosza przy duszy wracają, a potem do żony piszą, że roboty nie mieli albo że zapłacili im mniej, niż obiecali.
My mamy swoją Anglię
- Ja mam rodzinę. Wszyscy mieszkamy w jednym domu. Moi rodzice, siostra z mężem i dziećmi, moja żona z potomstwem. Jest jeszcze babcia. Ciężko chora. Na lekarstwa dużo trzeba. Borys nie zarabia na to, by ich dom nie był głodny. On dorabia do normalnego życia. - I na lekarstwa wystarczy, na nowe buty dla dzieciaków, na remont. - Bo my, Łotysze, to rodzinni jesteśmy. Wszystkim, co mamy się dzielimy. Pieniędzmi w jednym domu też. Opieką nad mamusią też. Na mnie wypadło, że za granicę jeżdżę. Kierowca to fach międzynarodowy. Szwagier jest nauczycielem języka łotewskiego. Do pracy fizycznej się nie nadaje. Kobiety? One w domu dzieci wychowują. Nie do pracy im jeździć. Po to mężczyźni w domu są, żeby pieniądze na życie zarabiać.
Borys i Marco jednak lubią Polaków. - Wy macie to samo co my. Wychowaliście się w zniewolonym kraju. Zachód oglądaliście przez szybę. A jak można się było wyrwać i trochę pieniędzy zarobić, wyjeżdżacie. Nie macie nadziei, że tu jest wasz kraj, że tu możecie dobrze żyć. Chcecie mieć dobrze. Tylko co to znaczy dobrze pytam się? - Borys wstaje z fotela. - No, czas spać. Jutro trzeba trzeźwym być. Do pracy trzeba. W drogę ruszyć. A wie pani co? Może kiedyś i do Anglii się wybiorę? Ci wasi rodacy tyle o tym mówią, że dobrze płacą i mniej pracować trzeba, żeby wyjść na swoje. Z rodziną by człowiek dłużej pobył. Z żoną herbaty się napił, z dziećmi pobawił, lekcji przypilnował. Ot, marzenia, marzenia...