- Jakie jest to życie? Czy naprawdę jest takie smutne, jak życie bohaterów "Merlin Mongoł "?
- Ale to zależy jakie życie - życie bohaterów moich sztuk, życie człowieka w Rosji, czy też moje życie? Życie człowieka w Rosji, na rosyjskiej prowincji jest rzeczywiście ciężkie, trudno tam przeżyć i utrzymać się na powierzchni. Ostatnio, chwała Bogu, chociaż trochę prostsze to życie się stało, jest w miarę spokojnie, ludzie mogą przewidywać, co będzie z ich dziećmi, mogą dostać coś do jedzenia, mogą się ubrać. Dzięki temu mogą jakoś funkcjonować. Ale przecież prostym ludziom żyje się ciężko nie tylko w Rosji, ale wszędzie. A moje życie? Jestem szczęśliwym człowiekiem, robię to co kocham, piszę sztuki, wystawiam spektakle, zajmuję się swoim wydawnictwem. Mam studentów, cieszą mnie ich sukcesy na całym świecie, cieszy fakt, że ich sztuki i oni robią się coraz bardziej sławni. A życie moich bohaterów? Ono związane jest pępowiną z moim życiem. To moi bohaterowie - poprzez nich mówię o sobie, o swoich problemach, miłości, nienawiści, strachach i męczarniach, kłopotach. Generalnie życie jest smutne. Mówi się, że przyszliśmy na ten ziemski padół i będziemy musieli umrzeć, a przecież żyć się bardzo chce...
- Ale dlaczego chce się żyć? Co jest motorem?
- Najważniejsza w życiu jest miłość. Miłość, a w zasadzie stan zakochania się. Jeśli coś się robi, to powinno się to robić z miłością i powinno się to robić dobrze. Albo robi się coś oddając samego siebie, albo nie powinno się robić nic. Nie można inaczej pracować. Muszę cały czas czuć ten stan zakochania. Jestem zakochany w studentach, w sztukach, w autorach, których drukuję, w aktorach, z którymi pracuję. Ten stan miłości trzeba pielęgnować i kultywować. Bo miłość to Bóg, Bóg jest miłością, miłość jest Bogiem. Jeśli będziemy tego Boga w sobie chronić, będziemy kochać ludzi, będziemy oddawać ludziom tę energię miłości, to ona zawsze do nas wróci w ten sam sposób. To dla mnie jest motorem życia. Wierzę, że mnie Bóg nie opuścił, ta wiara daje mi radość, daje mi siłę do ciągłego dążenia do przodu.
- Dla bohaterów "Merlin Mongoł" jedynym wybawieniem jest trzęsienie ziemi, katastrofa...
- Ja nie mam przeczucia katastrofy. A moi bohaterowie?... Cóż, oni chyba do końca też go nie mają. To jest tak, jak z moją przyjaciółką, która kiedyś do mnie zadzwoniła i zaczęła jęczeć jak stary żebrak pod cerkwią, że życie jest fatalne, że nie ma sensu, że zaraz zamkną teatr i wygonią ją na emeryturę, a jeszcze jej nie wypracowała i w ogóle jak okropnie jest żyć. I jęczy do tej słuchawki i jęczy. Więc powiedziałem jej: - po jaką cholerę ty w ogóle jeszcze żyjesz, jak jest ci tak źle? Po co ty jęczysz, przestań, przestań się litować nad sobą. Przecież życie i tak jest piękne, w życiu trzeba wierzyć, kochać, cierpieć i wybaczać...
- Jest pan najczęściej granym na świecie współczesnym dramaturgiem rosyjskim. Jak pańskie sztuki odbierają ludzie z tamtego, zachodniego kręgu kulturowego? Czy nie są tam traktowane jak specyficzny folklor?
- Widziałem przedstawienia według swoich sztuk w Szwecji. w Anglii, w Ameryce i chyba miałem szczęście - w tych spektaklach nie było rosyjskiego folkloru, nie było jakiegoś charakterystycznego picia wódki, bałałajek czy rosyjskich łyżek. Wprawdzie w toruńskim spektaklu pije się wódkę, a można byłoby zastąpić ją żubrówką (śmieje się.) Te historie były zawsze trochę inaczej pokazywane. Jestem szczęśliwy, że w tych realizacjach nie były to historie, które dzieją się gdzieś w jakimś miasteczku, na zadupiu świata, Bóg wie gdzie, gdzieś w Rosji, bo zagranicznego widza taka historia w ogóle by nie zainteresowała. Niemiec, idąc na moje przedstawienie nie wydaje pieniędzy na to, by oglądać historię jakiegoś zasranego miasteczka w Rosji, tylko przychodzi po to, by zobaczyć spektakl, gdzie aktorzy razem z reżyserem opowiadają o swoim życiu, o swoich przemyśleniach i wrażeniach. Wtedy to jest cenne. Cieszy mnie, kiedy mówią o samych sobie. Nie chciałbym być takim etnograficznym pisarzem, który opowiada o jakichś Indianach i mieście, gdzie po ulicach chodzą niedźwiedzie. To byłoby straszne i obrzydliwe.
- No bo czy nie jest tak, że "Merlin Mongoł" mogłaby się dziać wszędzie? Może nawet w jednej z dzielnic Chełmży niedaleko Torunia, gdzie też jest straszna bieda, gdzie zamiast koksochemii i zakładów jajczarsko-drobiarskich jak w Szapiłowsku jest cukrownią, którą równie dobrze czuć, i skąd wielu ludzi też chciałoby uciec, tylko nie bardzo wiedzą dokąd?...
- Oczywiście, że takich miasteczek jak Szapiłowsk jest wiele, są wszędzie i nawet w najbardziej cywilizowanych krajach. Szkoda, że dotąd na język polski przełożono tylko dwie moje sztuki. Napisałem ich ponad osiemdziesiąt, "Merlin" to początki mojej pracy w teatrze. Mam nadzieję, że wkrótce będzie można zobaczyć tu inne moje sztuki, które przecież też mogą się dziać chociażby w Toruniu, Warszawie czy innych polskich miastach. Mam też nadzieję, że to nie jest chwilowa moda na Koladę, chciałbym tu zagościć na dłużej. Czuję się tu spokojnie i komfortowo, ludzie mnie rozumieją, nie mam poczucia, że rozmawiam z ludźmi, którzy koroną dotykają sufitu. W Polsce nie ma takiego jak w Niemczech specyficznego snobizmu.
- Są duże różnice między Polakami a Niemcami?
- Ludzie są wszędzie tacy sami, są zbudowani z takiego samego mięsa, krwi i kości. Różnią się tradycjami, historią. Dla mnie ważny jest stan kultury, stan teatru - bo to jest poniekąd stan zdrowia narodu. Niemiecki teatr dla mnie jest bardzo chłodny, wychodzi od Brechta, od przedstawienia i pokazywania, a nie przeżywania. Nie ma tam emocji - nie cierpię takiego teatru. Teatr amerykański to z kolei teatr amatorski, teatr ludzi, którzy na co dzień pracują w fabrykach i zakładach a potem się spotykają i próbują coś pokazać, ale jest to pełna amatorszczyzna. Polski teatr jest zupełnie inny. Myślę, że jest zdrowy, że chodzi w nim właśnie o wspólne przeżywanie. Bo przecież teatr to miejsce niezwykłe i piękne, jedyne na świecie, to takie miejsce - jak mówił Wiktiuk - gdzie nawet martwi wstają z grobów po to, by się pokłonić. Tak jest w Polsce. W Niemczech teatr to dodatek do kolacji.
- Żyje pan i tworzy daleko od Moskwy - w Jekaterynburgu. Jak się żyje na prowincji?
- Prowincjonalnym pisarzem jestem w rozumieniu geograficznym, bo czuję się obywatelem świata, a tak na dobrą sprawę prowincja to stan duszy. Znam wielu ludzi, którzy mieszkają w Moskwie i są tak prowincjonalni, że nie mogę ich ścierpieć. Ja się czuję wszędzie dobrze i mam nadzieję, że wszędzie jestem dobrze przyjmowany. Ale cały czas też mam do siebie duży dystans. Nie można traktować siebie zbyt poważnie. Kiedy siedzę i piszę nową sztukę i odwracam głową, a na półce stoją dzieła Tołstoja, Puszkina, Czechowa czy Gogola - największych z największych, ludzi, których każde słowo to poezja i muzyka, to przepiękny świat, to robi mi się dziwnie. Bo co ja - Kolada - robię? Pisaniem sztuk zarabiam pieniądze. Wiec trzeba być ironicznym w stosunku do siebie, nie wolno traktować się zbyt poważnie. Trzeba kochać teatr, z miłości do teatru pisać jak najwięcej, pisać i mylić się, bo człowiek nie jest komputerem - mogę napisać bardzo złą sztukę, mogę też napisać dobrą. Ważne jest by kochać teatr i starać się być w jakiś sposób pożytecznym. A i tak dopiero ze dwadzieścia lat po mojej śmierci okaże się, czy napisałem w ogóle coś wartościowego, czy też wszystko razem ze mną trafi gdzieś na śmietnik. Mówią, że jestem słońcem rosyjskiej dramaturgii - a gdzie tam, jakie ja słońce?! Ja nawet półksiężycem czy gwiazdeczką nie jestem, ot zwykłe gówno ze mnie...
Stan zakochania
Rozmawiał Szymon Kiżuk [email protected]

Rozmowa z Nikołajem Koladą, współczesnym rosyjskim dramaturgiem, prozaikiem, aktorem i reżyserem