Jak zaczęła się wielka przygoda pana Jana? - Uczyłem się w Brodnicy, gdzie działało kino Świt - wspomina mężczyzna. - Po każdym seansie byłem nim jeszcze bardziej zachwycony.
Pan Jan postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zostać kinooperatorem. Przed nim była jednak dość długa droga:- Wyprowadziłem się do Wrocławia, gdzie zacząłem poznawać tajniki filmu - opowiada. - Kurs trwał pół roku - trzy miesiące teorii i drugie tyle praktyki. Dopiero potem zdobyłem upragniony fach.
Trochę strachu było...
Niech nikogo nie zmyli, że puszczenie filmów było tak proste jak dzisiaj. Operatorzy nie walczyli wyłącznie z mnóstwem usterek, które doprowadzały do szału publiczność. - Codziennie wychodziłem do pracy i zastanawiałem się, czy wrócę do domu cały i zdrowy - podkreśla pan Jan. - Dlaczego? Filmy, które długo leżały lub były wystawione na światło słoneczne - w każdym momencie mogły się zapalić. Zresztą, wszystko było potwornie łatwopalne, a nie każde kino miało wodę. W latach pięćdziesiątych podczas seansu w Wieluniu - spaliło się aż 56 osób. To była tym straszna tragedia, że większość z ofiar stanowiły dzieci.
Pan Jan miał sporo szczęścia. W czasie jego pracy nie doszło do żadnego groźnego wypadku:- Raz tylko coś się stopiło, to wszystko. Zresztą, zawsze pilnowaliśmy, żeby w czasie seansu wyjścia nie były zamknięte na klucz. W razie czego, widzowie mogliby szybko uciec z sali. Nie chcieliśmy tworzyć śmiertelnej pułapki.
Wilk i Zając w oryginale
Kłopoty z dźwiękiem czy nagle wyłączonym prądem były niemal na porządku dziennym. O ile dorośli szybciej je rozumieli, o tyle dzieci nie były w stanie pojąć, że film może przez przypadek polecieć do góry nogami. - Właśnie dlatego, chciałem, aby seanse dla najmłodszych były najlepsze - przyznaje pan Jan. - Pamiętam, że kiedy przysłano nam Wilka i Zająca w oryginale - zadrżałem. Które z dzieci by cokolwiek zrozumiało? Z opresji wyratowała mnie nauczycielka, która wcieliła się w rolę lektora. Nie raz jeszcze tłumaczyła za filiżankę kawy bądź kubek herbaty.
Kombinatorzy przeciwko "trójką"
Niegdyś kina cieszyły się znacznie większą popularnością. Nie było przecież komputerów, tylu kolorowych czasopism i telewizorów w każdym domu. Do "Bałtyku" ciągnęły prawdziwe tłumy ludzi. Wśród nich zdarzali się mistrzowie kombinatorstwa. - Jak graliśmy legendarnego Winnetou, ludzie chcieli oglądać film kilka razy pod rząd - opowiada pan Jan. - A że na bileciki już nie mieli - po pierwszy seansie kładli się skuleni pod siedzeniami.
Dwudziesta była znienawidzoną godziną osób poniżej szesnastego roku życia. Dlaczego? Od tego momentu młodzież nie miała prawa przestąpić progu kina. - Musieliśmy tego bardzo pilnować - przyznaje pan Jan. - Na wieczorny seanse przychodziły czasem "trójki" - milicjant, rodzic i nauczyciel. Przerywali film i za pomocą wielkiego światła szukali za delikwentów, którzy zmylili biletera podrobioną legitymacją. W przypadku odnalezienia młodzieńca - zaczynały się spore problemy.
Kronika, dokument, aż wreszcie film
Zanim rozpoczął się film widzowie musieli obowiązkowo obejrzeć polską kronikę filmową. - Jeśli ktoś się na nią spóźnił - nie miał już prawa wstępu na salę - mówi pan Jan. - Takie były wtedy przepisy. Po kronice leciał krótki dokument, dopiero potem film. Chyba, że graliśmy coś trzygodzinnego. Wtedy dokument był już pomijany.
W myśl zasady "widz to gość" - pan Jan nagrał przywitanie i pożegnanie dla publiczności. Życzenia miłego seansu, które leciały również przed budynkiem - były znakiem dla wszystkich spóźnialskich, że muszą przyśpieszyć kroku.
- To była wspaniała praca - kwituje pan Jan. - Żałuję tylko jednego - nie mogę już oglądać ukochanych filmów za darmo.