Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tramping jako sposób zwiedzania Australii

Bożenna Szymańska, [email protected]
Lech Olszewski w parku narodowym Kakadu obserwuje egzotycznego pająka
Lech Olszewski w parku narodowym Kakadu obserwuje egzotycznego pająka Fot. Archiwum klubowiczów
Jadę palcem po mapie. Przez australijski interior zmierzam w kierunku miasteczka Alice Springs. Stamtąd, pośród równinnego buszu, biegnie droga w kierunku, jakby z innej planety, gigantycznych czerwonych skał Uluru i Kata Tjuta.

Spotkania KMAiO odbywają się w każdą ostatnią środę miesiąca o g. 18.15 w klubie International House przy ul. Piotrowskiego 6. Adres strony w internecie: www.australia.bydg.pl lub www.kmaio.bydg.pl

Ileż to podobnych mnie osób wodzi palcem po mapie Australii? Ileż to zapaleńców marzy, aby zobaczyć miejsca na tym kontynencie, do którego brzegu w 1789 roku przybił pierwszy "statek ladacznic" z Anglii? Australia dopiero od zaledwie roku była angielską kolonią karną dla morderców, rabusiów, złodziei, kobiet lekkich obyczajów, ale także dla bogu ducha winnych ofiar donosów i sądowych pomyłek. To byli pierwsi biali ludzie w tej niesamowitej krainie leżącej na antypodach.

Bydgoski Klub Miłośników Australii i Oceanii istnieje równo ćwierć wieku. 11 stycznia 1984 roku po raz pierwszy spotkali się ludzie marzący o wyprawie do odległej Australii, tam gdzie kangury, koale, dziobaki, kolczatki, psy dingo i emu. Założycielem był Roman Malinowski, ówczesny kierownik domu kultury "Belma", a potem kierownik kina "Polonia". Miał wujka w Sydney...

Pięć wypraw
Lech Olszewski, obecny prezes Klubu, w cywilu trener wioślarstwa w Regionalnym Towarzystwie Wioślarskim "Bydgostia" i nauczyciel wychowania fizycznego w Zespole Szkół Ogólnokształcących nr 4 przy ul. Stawowej mówi, że są jedynym działającym takim klubem w kraju. I nie wiadomo skąd w Bydgoszczy tylu miłośników Australii. Być może ten kraj zaczął ich fascynować ze względu na rodzinę, która zamieszkała na tym odległym kontynencie. Tak jak to było w przypadku Romana Malinowskiego - obecnie prezesa honorowego klubu, ale też Lecha Olszewskiego, który w Australii ma brata.

Członkowie klubu, których w tej chwili jest około 50, zorganizowali już pięć wypraw do Australii. To droga podróż, a każdy płaci za siebie. Tylko koszt biletu lotniczego to wydatek powyżej 5 tysięcy złotych. Nie ma możliwości, aby klub komukolwiek pokrył koszty, ale doświadczenie w wyprawach i "siatka" australijskich przyjaciół to klubowy wkład nie do przecenienia. Przygotowują się do wyprawy skrupulatnie, kierując się kosztami i logistyką. Na podróżowanie po antypodach albo się przez lata odkłada pieniądze albo bierze kredyt.

Dlatego wybierają tramping jako sposób zwiedzania Australii. Tanie hotele, spanie w namiotach, auto pożyczone od przyjaciół, a nie tylko z wypożyczalni... Zanim wyjadą, długie noce spędzają przed komputerem wyszukując w internecie najkorzystniejsze opcje wędrówki.

Na Kakadu
Mariusz Boroński (według Lecha Olszewskiego jeden z pierwszych internautów w Bydgoszczy i klubowy guru komputerowy) mówi, że z plecakiem zwiedził już wiele krajów europejskich i azjatyckich. Ciągnie go jednak do magicznej Australii, w której był już dwa razy. Ostatni raz jesienią ubiegłego roku. Jeszcze dzisiaj jest pod wrażeniem nieokiełznanej przyrody Wielkiej Rafy Barierowej, Czerwonego Centrum ze słynną świętą górą aborygenów - Uluru oraz Narodowego Parku Kakadu na australijskiej północy.

Także Lech Olszewski - mimo że Australia jest jego numerem jeden i był tam już trzykrotnie - z zamiłowaniem oddaje się podróżom także w inne strony. Lubi wybierać się na wschód od Bugu. Był m.in. na Krymie i w Gruzji. Szczególny urok wywarła na nim Syberia z niesamowitym jeziorem Bajkał. Mimo to, Australia pozostaje jego największą miłością, zwłaszcza że to uczucie dzieli ze swoją żoną Lidią również członkiem Klubu.

Przed nim kolejne duże wyzwanie. W roku jubileuszowym pod jego szefostwem klub organizuje swą pierwszą wyprawę do Nowej Zelandii. Chętnych aż za dużo jak na takiego rodzaju przedsięwzięcie. Dodatkowo marzy mu się indywidualne przedłużenie eskapady o miesiąc i wypad do Australii. Chciałby oprócz "obowiązkowych" odwiedzin przyjaciół dotrzeć do Tasmanii, jedynego stanu w Australii, w którym jeszcze nie był. Plany te mogą jednak popsuć... notowania naszej rodzimej waluty.

Nie omijają przyjaciół
- W wielu przypadkach poznajemy więcej australijskiego świata niż polonusi mieszkający na stałe w Australii. I nie chcemy siedzieć na karku naszym krewnym czy przyjaciołom, tylko chcemy wędrować, zwiedzać. Choć nie zawsze jest nam po drodze, tak układamy plany naszych wędrówek, by odwiedzić naszych przyjaciół w Melbourne, Sydney, Adelajdzie, Canberze... Mieliby nam za złe, gdybyśmy ich ominęli - mówi Lech Olszewski.

I opowiada o przyjacielu imieniem George z Sydney. Trzy razy był u niego i za każdym razem w zupełnie nowym domu. Teraz zobaczy dom letniskowy Georga w Blue Montains, czyli w Górach Błękitnych w Nowej Południowej Walii, sto kilometrów od Sydney. Park Narodowy Gór Błękitnych znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Stoki gór porastają żywicznie pachnące eukaliptusy, których ulatniające się olejki nadają górom błękitny kolor.

- Australia jest ogromna, ma wielkość Europy. Stąd te szerokie możliwości poznawcze przeróżnych miejsc, krajobrazów i klimatów. Mało kto wie, że w Australii jest więcej gór pokrytych śniegiem niż w Szwajcarii.

A kto był na skale Uluru? Na pewno nie byli Małgorzata i Sławomir Mauerowie, młode małżeństwo, należące do klubu od ośmiu lat. On jest informatykiem, ona sekretarką. Pani Małgosia pisze pracę magisterską u profesora Adama Sudoła na temat "Życie i działalność Polonii Australijskiej w latach 1772 - 2008". O wyjeździe marzą... - Pojedziemy pewnie dopiero, jak dostaniemy jakiś spadek - śmieje się pan Sławek. Dziś na spotkanie przynieśli smakowite wino australijskie. Pachnące eukaliptusami?

Zanim porozmawiamy o Uluru, dowiaduję się od magistrantki następujących faktów: w Australii mieszka około 150 tysięcy polonusów, a po stanie wojennym wyjechało na ten kontynent blisko 40 tysięcy naszych rodaków. Toteż nic dziwnego, że w każdym wielkim mieście jest Polonia. Najwięcej w Sydney i Melbourne. A 140 km od Adelajdy znajduje się pierwsza polska osada, dokąd przybyli w 1856 roku Polacy z Wielkopolski i Śląska "za chlebem". Nazywa się Polish Hill River. Szef tamtejszej Polonii, Józef Glapa, ma bydgoskie korzenie i doskonale zna się z "bydgoskimi Australijczykami".

W Dziurze Białego Człowieka
Olszewski mówi, że Polaków spotkał nawet w maleńkim, położonym na pustkowiu Coober Pedy, co tłumacząc z języka aborygenów, znaczy Dziura Białego Człowieka. A skąd nazwa?

Współcześni poszukiwacze wiercą w ziemi półmetrowej średnicy dziury i znajdują tam opale. 90 procent światowego wydobycia pochodzi z Australii, a 70 procent właśnie z Coober Pedy. Panują tam niebywale wysokie temperatury, sięgające 50 stopni, więc ludzie mieszkają w wykutych w podziemnej wapiennej skale mieszkaniach. - Schronisko, w którym mieszkałem, mieści się pod ziemią i kościół też... - opowiada Lech Olszewski.

No i na koniec wreszcie kilka słów o świętej górze aborygenów zwanej Uluru lub Ayres Rock. Ten mierzący 348 m wysokości i 9,4 km obwodu, uważany w Australii za największy monolit skalny jest najbardziej rozpoznawalnym w świecie obiektem geograficznym Australii. Widział go i podziwiał i Lech Olszewski, i Mariusz Boroński.

- Prowadzi na nią jedyna ścieżka z łańcuchami, ale góra jest bardzo często niedostępna dla zwiedzających. Być może to skutek sprzeciwu tubylców, którzy nie zawsze życzą sobie turystów na swojej świętej górze - mówi Boroński. I dodaje: - Ale i sam spacer wokół niej jest rajem dla ducha i oczu i nieprzebranym tematem do robienia zdjęć, choć nie w każdym miejscu aborygeni na to zezwalają.

A Olszewski opowiada: - Ja się na nią wspiąłem. Niesamowite przeżycie. Robi wrażenie samo podejście jedyną dostępną ścieżką stromą i gładką, wszak to przecież wejście na jednolitą skałę, na której nie znajdziesz ani drzewa, ani krzewu, na którym można by się podeprzeć. Trochę lęku, który jednak mija, o dziwo, przy schodzeniu. Czyżby w opiekę wzięły mnie aborygeńskie dobre duchy? Blisko dwugodzinny spacer po płaskim szczycie góry, to okazja podziwiania z dala równie niesamowitego, choć nieco mniej znanego, zespołu skalnego Kata Tjuta.

O Australii mogłabym z nimi rozmawiać godzinami. Moi rozmówcy mają ogromną wiedzę i nic dziwnego, wszak podróże kształcą. Ich wzorem marzę, aby zobaczyć Uluru, bo oni twierdzą, że marzenia się spełniają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska