Miała grube warkocze? Nie, takie cieniutkie kitki, związane z tyłu głowy. Ubrana była w letnią sukienkę. Zaraz poszli kupić drugą, z krótkimi rękawkami. Dzieci nie mieli. Więc w domu nie było żadnych ciuszków dla siedmioletniej dziewczynki.
Miriam Polanowicz urodziła się z wyrokiem. Tego nie mogła wiedzieć jej matka Lyia, która już miała pięcioro dzieci. Córeczka Miriam była szósta. Tego nie przeczuwał Lieb, mąż Lyi, szewc z Okuniewa. Robił nowe buty, stare łatał.
W sumie Lyia Polanowicz powiła siedmioro dzieci - dwóch synów i pięć córek. Wszystkie skazane były na Holokaust. Lyia i Lieb - również. I jeszcze trzy miliony Żydów.
Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieli.
Żydów z Okuniewa zamknięto w warszawskim getcie już w 1940 r. Los współbraci w wierze podzieli Polanowicze. Ich krewny mieszkał na Nalewkach. Odstąpił im jeden pokój.
Mriam Polanowicz - dawniej, obecnie Maria Segal siedzi przy stole w domu Wandy Hadrysiak, bydgoszczanki. Wandzi, cioci, bo tak zwraca się do tej, która się nie bała. Która żydowskie dziecko przyjęła pod swój dach. I która z okien swojego mieszkania w kamienicy przy ul. Muranowskiej 14, w centrum Warszawy, oglądała dramat mieszkańców getta.
Maria przez tyle lat nie miała okazji, by mówić po polsku. Kaleczy słowa, wtrąca angielskie wyrazy. Ale mówi. Że nie mogła, że nie powinna była pamiętać. Że musiała zapomnieć. Była tysiące kilometrów od kraju, w którym naziści przy pomocy gett i pieców krematoryjnych chcieli rozwiązać kwestię żydowską. Ostatecznie! Czy to jej pomogło "wyrzucić z głowy" Shoah? Czy mogłaby żyć, gdyby każdego dnia wracały tamte obrazy? Jak ze Stasią Polarską chodziła do getta. Stasia, znajoma jej rodziców z Okuniewa szmuglowała kury. Za murem jedzenie było na wagę życia. Tam już nie ludzie, tylko szkielety snuły się ulicami, bo głód był wielki. Tam Miriam widziała matkę ostatni raz. Pamięta wyraźnie, jak do niej mówiła: - Ty jedna, która przetrwasz. My wszyscy umierać będziemy...
Już więcej na Nalewkach nie była. Bo Nalewki wkrótce zniknęły z powierzchni Warszawy. I Wielka Synagoga przy pl. Tłomackie też. Ulice - Grzybowska, Gęsia, Złota i inne - również. I Miła, gdzie garstka żydowskich bojowników przegrała życie, walcząc o honor, także.
A ten, który swoim żołnierzom nakazał wlewać benzynę do piwnic, kryjówek i schronów, i żywcem podpalać ukrywających się tam Żydów, kilka lat później, w celi na Mokotowie, mówił Kazimierzowi Moczarskiemu: - Niech będzie błogosławione to, co czyni człowieka twardym. Tak, Jürgen Stroop, generał SS, ten, który dowodził akcją Grossaktion in Warschau (likwidacja getta) był bardzo twardy. Palący się ludzie, niczym pochodnie wyskakiwali z okien. Takie widoki generał też musiał znosić
Nie było getta, była Miriam. Wróciła do Okuniewa. Niemcy przetrząsali wieś. Ci, którzy ją ukrywali, mówili żandarmom, że jej nie ma. Zdążyli spuścić przez okno. Spała na dworze.
Niemcy nadal szukali uciekinierów z getta, ale Miriam nie znaleźli. Tobę, młodą Żydówkę, tak. Ktoś doniósł, że się ukrywa we wsi. Uciekła z tego samego transportu, w którym do Treblinki jechali Polanowicze.
Maria: - Toba w nocy przyszła do Okuniewa. Powiedziała, że w tym samym wagonie byli moi rodzice. Dała mi ich fotografie.
Tobę Niemcy zabili. Była jeszcze jedna kobieta i chłopczyk. Ukrywali się na cmentarzu. Też ich zastrzelili.
Miriam nie mogła dłużej pozostawać w Okuniewie. - Przyszła Wandy mama i powiedziała, że mam wsiadać do pociągu, jechać do Warszawy, do jej córki. Ona ze mną w tej kolejce jechała, ale siedziałyśmy osobno.
Wanda: - Było tak, jak mówi Marysia. Jechały kolejką elektryczną. Obie wysiadły na dworcu. Tylko do dziś nie wiem, jak odnalazły nasz sklep. Moja mama wcześniej do nas nie zachodziła.
Wanda była już wtedy mężatką. Wyszła za Telesfora Hadrysiaka. Małżonkowie prowadzili sklep. Z warzywami, ciastami, napojami. - Najpierw weszła Miriam, po chwili mama. Miriam znałam ze słyszenia. Wparowała z uśmiechniętą buzią. Pamiętam, że miała takie cieniutkie warkoczyki. Kitki. Jak do nas przyszła, to była taka bidulka. Potem już ładnie wyglądała.
- Jaka to była pora?
- Chyba jesień - zastanawia się Wanda.
- Nie, lato - poprawia ją Maria.
- Tak. Bo zaraz kupiliśmy tę sukienkę z krótkimi rękawami.
Własnych dzieci jeszcze nie mieli. - Na szczęście - uśmiecha się Wanda. Dopiero w Bydgoszczy, po wojnie urodziła syna, dwa lata później córkę.
Miriam przyszła i została. Teraz była Marysią Hadrysiak. - Postanowiliśmy, że będzie występować pod naszym nazwiskiem, jako członek rodziny.
Ktoś w kamienicy zwrócił uwagę, że pojawił się nowy lokator? - Nie. Lepiej było za dużo nie wiedzieć. Ludzie się bali. Myśmy nawet nie rozmawiali z sąsiadami. A Marysia? Rzadko opuszczała mieszkanie.
Maria mówi co innego. Że codziennie chodziła do sklepu swoich przybranych krewnych. Wanda tego nie pamięta.
Na tym samym piętrze co Hadrysiakowie mieszkała kobieta z dwiema córeczkami. - Śliczne były. A ta pani miała taką śniadą cerę. Gdy zobaczył ją Niemiec, krzyczał: - Jude! Jude! To było podczas powstania, gdy nasza kamienica została zbombardowana, a nas znaleźli w piwnicy.
Po 1 sierpnia 1944 r. kamienica przy Muranowskiej 14 znalazła się w centrum powstańczych walk.
Wanda: - Siedzieliśmy w piwnicy. Słyszeliśmy kroki powstańców. Między piwnicami były przejścia do następnych domów, dlatego mogli się przemieszczać.
W drugiej dekadzie sierpnia na ich dom spadły bomby. - Kommen! Kommen! - usłyszeli.
Lokatorów z Muranowskiej zapędzono w ruiny getta. Rozdzielono: osobno kobiety, mężczyźni, dzieci.
- Trzy razy stawiali nas pod mur. Straszyli. Zrobili rewizję osobistą. Obrączkę miałam, pierścionek - wszystko zabrali. Jednej kobiecie Niemiec wyjął z kieszeni powstańczą gazetę. Od razu wzięli ją na bok. Wtedy też rozstrzelali tę sąsiadkę, która miała śniadą cerę. Jedna z jej córek, ranna podczas bombardowania, poszła z matką na śmierć.
To było już po rzezi na Woli, gdzie specjalne bandy, złożone z kryminalistów pod wodzą Oskara Dirlewangera w bestialski sposób wymordowały i spaliły ponad 40 tysięcy cywilów. Lokatorzy z Muranowskiej, którzy ocaleli, mogli mówić, że Opatrzność nad nimi czuwała.
Zapędzono ich do magazynów z żywnością. Kazano ładować towar na samochody. Potem wsadzono do ciężarówek. - Ruszyliśmy. Po chwili zauważyłam, że biegnie za nami kilku żołnierzy. Krzyczeli: "Halt!, halt!" Kierowca stanął. Szukali kogoś do kuchni. Żadna z kobiet się nie zgłosiła. Siedziałam z brzegu. Jakiś Niemiec zrzucił mnie z samochodu. Wpadłam w panikę. Biegałam wkoło ciężarówki, rozpaczałam. Wtedy podszedł oficer, podniósł mnie w górę i posadził na samochodzie.
Ruszyli. - Na ulicy trupy, pełno dymu, ciężarówki nie mogły przejechać. Stanęliśmy. Patrzę - biegnie moja Marysia. Musiała mnie zobaczyć z drugiego samochodu. Była w ogromnym stresie, więc tego nie pamięta. Bała się, że Niemiec ją zastrzeli.
Zawieźli ich na Wolę, do kościoła. Przez noc byli pilnowali przez Ukrainców. Rano podjechały samochody. Wanda Bogu dziękowała, że ma Marysię przy sobie. Martwiła się natomiast o męża i brata. Był w zgrupowaniu "Radosław". Zginął w powstaniu. Nigdy nie dowiedziała się, gdzie został pochowany.
Potem był obóz przejściowy w Pruszkowie. Tam spotkały lekarza, sąsiada z Muranowskiej. Powiedział, że organizuje grupę "chorych na czerwonkę", którą chce wyprowadzić z obozu. Ostrzegł Wandę, że ryzyko jest, bo Niemcy mogą sprawdzić. - Na szczęście - dla nas - bali się zarazy. Stali chyba kilometr dalej, jak opuszczaliśmy obóz.
Udało się - za bramą Wanda i Marysia były wolne. Trafiły do gospodarza. Potem pojechały do Krakowa.
Telesfor Hadrysiak, ranny w powstaniu, przebywał w szpitalu. Gdy wyzdrowiał, szukał żony. W pociągu jadącym do Krakowa trafił... na lekarza, sąsiada z kamienicy. Tego, który Wandę i Marię wyprowadził z obozu w Pruszkowie.
Z Krakowa do Bydgoszczy wracali w bydlęcych wagonach. Mróz był wielki. Padał śnieg.
Dlaczego do Bydgoszczy? To Wandy rodzinne miasto. Brat i ona przed wojną kończyli Miejskie Gimnazjum Kupieckie. To, w którym dyrektorem był Józef Witek. W pierwszych dniach września 1939 roku rodzina opuściła miasto.
Do czego w 1945 roku wracali? Telesfor Hadrysiak miał tu krewnych, którzy prowadzili restaurację.
Marysia miała już wówczas 10 lat. Poszła do szkoły na Staszica. Od razu do piątej klasy.
Wanda: - Marysia była mądrą, rezolutną dziewczynką.
Maria: - Katechizmu się nauczyłam, poszłam do Pierwszej Komunii.
Na wakacje pojechała do Danii. Wyjazd dla sierot zorganizował Czerwony Krzyż. Dzieci mieszkały u duńskich rodzin. Marię pod swój dach przyjęli państwo Larsen.
Gdy wróciła do domu, przyszła paczka od Larsenów. - Była otwarta. Zostały w niej już tylko trzy zgniecione irysy - mówi Wanda.
Marysia tego nie pamięta. Ale wspomina, że do Danii płynęła "Batorym".- Kapitan chciał mnie adoptować.
Wanda: - Marysia była przylepą...
Dopiero w Bydgoszczy dziewczynka dowiedziała się, że z rodziny Polanowiczów ocalała ona i brat jej ojca. Mieszkał w Paryżu. - Wujek i jego żona trafili do Auschwitz. On przeżył. Miałam jego adres, bo przed wojną był w Okuniewie. Napisałam. Gdy wróciłam z Danii, z Paryża przyszedł list.
Tymczasem w Polsce trwały poszukiwania dzieci ocalałych z Holocaustu.Wanda do dziś nie wie, jak znaleźli u nich Marysię. Nie byli jej prawnymi opiekunami. Nie mogli zatrzymać. Oni ją tylko uratowali...
W Łodzi działał specjalny ośrodek, do którego przywożono sieroty. Gdy już się tam znalazły, nie mogły go opuszczać. - Marysia była sprytna. Poznała chłopca, którego matka mieszkała w Łodzi. Mógł wychodzić do miasta. Pisała do nas listy, on wrzucał do skrzynki. Niedawno przekazałam Marii całą paczuszkę tych listów.
Był 1948 rok. Dzieci załadowano w Łodzi do pociągu. Jechały do Palestyny. Droga wiodła przez Francję. Marysia wysiadła w Paryżu. Powiedziała, że dalej nie jedzie, bo ma tu wujka. Uparła się, płakała, podała jego adres. Nie chcieli jej puścić. Abraham Polanowicz zjawił się w nocy. Użył ważkiego argumentu: był więźniem Auschwitz! Pomogło.
Maria: - Wujek mieszkał z nową kobietą. Gdy usłyszała, że wybieram się do kościoła, zabroniła mi. Dlatego uciekłam.
Kupiła polską gazetę. Znalazła adres redakcji. Pokazała go taksówkarzowi. Zawiózł ją, tam gdzie chciała. W redakcji zaopiekowali się Marią. Znaleźli jej szkołę z internatem.
W 1950 roku wyjechała do Kanady. Dlaczego tam? W Paryżu miała nauczycielkę, łacinniczkę, która często zapraszała ją do domu. Pewnego dnia powiedziała Marysi, że ma znajomych w Kanadzie, którzy chcą adoptować dziecko. Szukali sieroty, a ona przecież miała wujka.
Jednak do Kanady pojechała. Po angielsku nie mówiła. Tam dopiero zaczęła się uczyć języka. Skończyła Kolegium Nauczycielskie. W 1958 r. wyszła za mąż, przeprowadziła się do USA. - Mieszkałam w Arizonie ponad 20 lat, od 6 lat jestem w Kalifornii, w Santa Barbara. Mam dwie córki, syna i sześcioro wnucząt. Cudownych.
Z ciocią Wandą przez cały czas utrzymywała kontakt. Pisała, przesyłała zdjęcia. Dwanaście lat temu pierwszy raz przyjechała do Polski. Była w Okuniewie, szukała Stasi, swojego domu. Nic nie ocalało.