- Jak minął Międzynarodowy Tydzień Świadomości Dysleksji?
- Pracowicie. Podczas dyżurów w siedzibie towarzystwa, w przychodni i w szkołach, spotkaliśmy wiele osób, oczekujących od nas pomocy. Także podczas dyżuru w Radiu W patronującym, obok "Gazety", naszej akcji, mieliśmy sporo pytań dotyczących dysleksji.
- O co pytali zmartwieni rodzice?
- Najczęściej o to, czy ich dziecko jest dyslektykiem.
- Czy na takie pytanie można odpowiedzieć telefonicznie?
- Oczywiście, nikt nie postawi diagnozy przez telefon, podobnie jak nie odpowie na łamach na to samo pytanie, zadane przez Czytelnika "Gazety". Zresztą, wraz z koleżankami, które uczestniczyły w dyżurach, zauważyłyśmy pewną prawidłowość. Zainteresowani sprawą chętniej przychodzili na dyżury do poradni, do szkół, do siedziby towarzystwa. Łatwiej jest rozmawiać o dysleksji wprost, w cztery oczy.
- Czy chce pani powiedzieć, że jest to trochę... wstydliwy problem?
- W pewnym sensie tak. Ale wielu rodziców już wie, być może także dzięki tej akcji i kolejnym, które na pewno będziemy prowadzić, że z dysleksją można żyć. Tylko koniecznie trzeba pomagać dyslektycznym dzieciom!
- Największe zaskoczenie podczas dyżurów?
- Fakt, że coraz więcej ojców chce pracować ze swoimi dziećmi. Wielu z nich przychodziło na dyżury i wyrażało chęć pomocy swoim pociechom.
- A nauczyciele? Z pani doświadczeń zapewne wynika, jak traktują dzieci dysklektyczne.
- Byli rodzice, którzy wprost pytali, jak rozmawiać z nauczycielami o ocenianiu dyslektycznego dziecka. Jedna z mam, bardzo zdesperowana, poprosiła nawet o pismo do szkoły zaświadczające, że jej dziecko ma głęboką dysleksję. Na ogół jednak nauczyciele dobrze wiedzą, jak w takich wypadkach postępować. Wielu z nich skorzystało z naszych dyżurów, nauczyciele są wśród członków naszego towarzystwa. My zaś organizujemy dla nich, a także dla psychologów, pedagogów i rodziców, specjalne szkolenia.
