Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z krwawiącego miasta

Rozmawiał Adam Willma [email protected]
Ulica Warecka, po wyjściu z kanału. Od prawej:  Krzysztof Palester, ?Krzych? (poległ we wrześniu  1944 r.), ?Kama?, NN
Ulica Warecka, po wyjściu z kanału. Od prawej: Krzysztof Palester, ?Krzych? (poległ we wrześniu 1944 r.), ?Kama?, NN
Rozmowa z MARIĄ STYPUŁKOWSKĄ-CHOJECKĄ - "Kamą"

     - Kiedy wojna pojawiła się na pani ulicy?
     
- Wakacje w sierpniu 1939 roku spędzałam u cioci w Wawrze. Miałam pomóc trochę jej synowi, który nie dawał sobie rady w nauce. Większość czasu spędzałam na ganianiu za nim, bo on się do nauki nie palił. 31 sierpnia przyjechał po mnie tata. Powiedział, że musimy być razem, bo szykuje się wojna. Wróciliśmy do domu ostatnim pociągiem.
     Miałam 13 lat, byłam wychowana na książkach historycznych i święcie przekonana, że w razie wybuchu wojny na pewno zwyciężymy. Tak jak wszyscy wierzyłam, że ten koszmar potrwa tylko chwilę, bo przecież Anglicy i Francuzi już spieszą nam z pomocą. Nawet do głowy mi nie przyszło, że Warszawa upadnie.
     - Upadła. Weszli Niemcy.
     
- Po raz pierwszy zobaczyłam ich idąc w odwiedziny do moich dwóch koleżanek. Wracając szłyśmy ulicą Wolską, było zupełnie pusto, wokół okna zalepione papierowymi taśmami i pozamykane bramy. Nigdy wcześniej takiej Warszawy nie widziałam. W tym smutnym pejzażu ujrzeliśmy pierwszy oddział niemiecki.
     - Mam w pamięci zdjęcie z okupacyjnej Francji. Dwóch żołnierzy Wehrmachtu flirtujących z francuskimi dziewczętami..
     
- Takich obrazków w Warszawie pan nie zobaczyłby. Przecież oficjalnie byliśmy dla nich "podludźmi", więc nawet gdy korzystali z warszawskich domów publicznych, robili to w zakamuflowany sposób. A kiedy Niemcy krzyczeli "Panenka, panenka!" człowiek starał się czym prędzej zniknąć im z drogi. Po pierwsze dlatego, że takie kontakty były jednoznacznie potępiane przez otoczenie, a poza tym żołnierze niemieccy budzili w Warszawie autentyczny strach.
     - Po kilku miesiącach życie wróciło do normy. Jakiej normy?
     
- Znowu zaczęli przyjeżdżać ludzie z towarem ze wsi. Mój ojciec przejął wówczas od babci sklep z paszą dla koni, co było o tyle korzystne, że w furmance wiozącej ze wsi siano można było przemycać zboże. W sklepie Szewczykowskiej pojawiła się marmolada z dużą domieszką buraków, bywał biały ser. Zamiast herbaty pojawił się erzac - płyn herbaciany. Czekolada była rzadkim luksusem, zniknęły też całkowicie owoce południowe. Chleb, cukier i mięso były na kartki. Powszechnie dostępny był bimber. Najgorzej było z mięsem, ale szybko narodził się szmugiel. Co prawda Niemcy nakazali kolczykować świnie (po raz pierwszy w Polsce) i oznaczać krowy, ale niebawem okazało się, że i oni są przekupni. Z czasem kupowało się u nich również broń, podczas jednej z obław ktoś od nas pozostawił w tramwaju teczkę, w której znajdowała się broń. Znaleźli ją niemieccy żołnierze i już następnego dnia tę broń można było kupić przed Żelazną Bramą.
     Kiedy już otwarto szkoły, pojawił się u nas urzędnik z magistratu i wprowadził nas w nowe prawa: opowiedział o godzinie policyjnej i zakazie wieców, wyjaśnił, że odtąd nie będzie nauczania historii i literatury polskiej. Zadaniem nauczycieli miało być przede wszystkim nauczenie nas pisania pism do władz niemieckich. Do programu włączono naukę niemieckiego, w tym pismo gotyckie.
     - Jak trafiła pani do konspiracji?
     
- Moja drużynowa przyglądała się wszystkim dziewczętom i to ona wybrała z nas te, które najbardziej się nadawały. Z naszej strony to była naturalna decyzja. Niemcy sami nam ją ułatwiali. Proszę wziąć pod uwagę, że represje nie ustawały, wręcz przeciwnie, narastały z miesiąca na miesiąc przyjmując coraz nowsze formy. Strach konspiracji był mniejszy od strachu normalnego życia. Pomijając sprawy ideologiczne, okupant popełnił błąd socjotechniczny. Wiadomo przecież z teorii pedagogiki, że zbyt ostra kara przynosi skutek odwrotny od zamierzonego. Tak było też z nami. Poza tym działałam w harcerstwie, prowadziłam komplety dla młodszych koleżanek.
     - Niektórzy decydowali się na kolaborację.
     
- Na trzecim piętrze naszej kamienicy mieszkał pan Szczepaniak z córką, zadeklarowany komunista. Kiedy we wrześniu nadleciały samoloty, wyszedł na strych i krzyczał "Nasi!", bo mu się niemieckie krzyże pomyliły z gwiazdami. Któregoś dnia u Szczepaniaków pojawiło się gestapo, które aresztowało brata dziewczyny i sąsiada Szczepaniaków. Podczas tej akcji na podwórzu czekał chłopak córki Szczepaniaka, który okazał się konfidentem. Nie minęło kilka dni, a został zastrzelony przy sklepie owocowym na Młynarskiej, prawdopodobnie przez lewicowe podziemie, dla takich ludzi nie było litości.
     Wiadomo było, że aktorzy z Teatru JAR na Senatorskiej są spaleni, wiedziało się, że nie wypada chodzić do kina, bo w nim puszczano agitacyjne filmy poprzedzone propagandową kroniką. Bardziej złożona sytuacja była w przypadku fotografa, który musiał oczywiście wykonywać usługi również dla Niemców, ale nie musiał przecież wystawiać tych zdjęć w gablocie. Kelner nadmiernie służalczy wobec Niemców też nie był mile widziany.
     - Uprzykrzało się tym ludziom życie. Kto się tym zajmował?
     
- Młodzież, najczęściej na własną rękę. Sama pisałam na murach "Tylko świnie siedzą w kinie". Kiedyś z bratem stryjecznym przynieśliśmy do kina zleżałe jajko. Trzeba było usiąść w pierwszym rzędzie, żeby zapach niósł się równomiernie, a później rozbić jajko i wyjść w odpowiednim momencie. Zapach był tak intensywny, że wyganiał wszystkich. Moi koledzy cięli żyletkami futra paniom, które przychodziły na filmy.
     - Stąd jeszcze daleko do akcji zbrojnych.
     
- Mały krok. Z niecierpliwością czekałam, kiedy będę mogła wziąć w nich udział. Miałam tak dość bierności, że kiedy zostałam wytypowana, zaangażowałam się bez namysłu. Miasto pełne było plakatów z informacjami o egzekucjach, z megafonów, które zainstalowano na sieci trakcji tramwajowej, odczytywano nazwiska skazanych na śmierć. Na miasto narzucono wysokie kontrybucje. Mieliśmy dość, paliliśmy się do walki.
     - A strach?
     
- Ja nie miałam z tym szczególnego problemu. Któregoś dnia szłyśmy z koleżanką Dewajtis (dziś znany muzykolog - red.) ulicą niosąc granaty - "filipinki" w papierowych paczkach owiniętych sznurkiem. W pewnym momencie sznurek się koleżance rozwiązał i na ulice wypadły wszystkie granaty. Mężczyzna przechodzący ulica powiedział "oj panienki, tak się bawić nie będziemy" i poszedł dalej. A ja sprawdziłam zawleczki, powkładałam te granaty z powrotem, poszłyśmy dalej. Panika jest najgorsza w takich sytuacjach.
     - Jako żołnierz "Parasola" brała pani udział w zamachach na przedstawicieli władz okupacyjnych. Młodym ludziom takie akcje kojarzą się z sytuacją w Iraku.
     
- To błąd. Nie należy nazywać ich zamachami, ale akcjami zbrojnymi. W irackich zamachach giną dziesiątki niewinnych. My wykonywaliśmy wyroki na konkretnych zbrodniarzach, tak żeby nie ucierpiały na tym osoby postronne. Bywało, że odwoływało się akcję, jeśli ryzyko postrzelenia postronnych cywilów było zbyt wielkie. Wielu młodych ludzi, którzy mają przed oczami Irak, nie rozumie tej różnicy. Był natomiast zamach na Cafe Club, zrealizowany według tego "irackiego" scenariusza. Ale jego organizatorem nie była AK. Owszem, Niemcy stosowali w odwecie masowe rozstrzelania, ale osoby, które likwidowaliśmy, miały na sumieniu tysiące istnień, a nasze akcje, po odwecie skutkowały jednak zahamowaniem terroru. Według różnych szacunków Kutschera, którego zlikwidowaliśmy, miał na sumieniu od 1,5 do 6,5 tysiąca ofiar. Później w czasie powstania byłam świadkiem innej egzekucji. To był wyrok sądu polowego na mężczyźnie, który twierdził, że jest Polakiem, a ze znalezionych przy nim różnych dokumentów wynikało, że kłamie. Ten człowiek do ostatnich chwili krzyczał "Mylicie się! Mylicie się!". Od tamtej pory nie miałam już ochoty oglądać egzekucji.
     - Jak zapamiętała pani pierwszy dzień powstania?
     
- Jako wybuch euforii. Wie pan, myśmy wówczas sądzili, że powstanie wybuchło w całej Polsce. Znowu zagrała fantazja: że Rosjanie są już na Pradze, że za moment pośpieszą z pomocą. Wyszłam na ulicę, widziałam zachwyconych ludzi, którzy wyrywali chodnikowe płyty i kostkę brukową, nie wiadomo skąd pojawiły się worki na piasek. Widziałam pierwszych jeńców niemieckich, widziałam przerażonych reichsdeutschów ukrytych w piwnicy. Padł rozkaz, żeby ich nie rozwalać, bo przecież, chociaż nie mieliśmy mundurów, byliśmy wojskiem i obowiązywały nas wojskowe standardy.
     - Kiedy ten entuzjazm zaczął opadać?
     
- Po kilku dniach, kiedy doszły informacje o masowych rozstrzeliwaniach na Woli, gdzie zginęło 50 tysięcy ludzi. Starałam się unikać kontaktu z cywilami, ten widok starych babek, które całymi dniami modliły się i narzekały w piwnicach nie był budujący.
     - Trudno się im dziwić.
     
- I ja z dzisiejszej perspektywy doskonale je rozumiem. Bo my, powstańcy, nie mieliśmy wolnej chwili, byliśmy w środku tej burzy, podczas gdy oni siedzieli i czekali, a sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Przecież powstanie zaplanowane było zaledwie na kilka dni, tymczasem zrobiły się z tego długie tygodnie. Całe tygodnie w upale, piwnicznym zaduchu, bez żywności, wody. Niebawem doszła do tego czerwonka. Pół biedy na Starówce, gdzie ludzie dogrzebali się do starych studni i mieli wodę, ale w nowszych dzielnicach tych studni nie było, a wodociągi nie działały. Ja miałam na szczęście dla swoich chorych tabletki do uzdatniania wody ze zrzutów.
     - Kto panował nad tym morzem cywilów?
     
- Pojawiali się ludzi, którzy koordynowali codzienne życie. Pamiętam listonosza, który zamienił się w "blokowego", wyznaczał ludziom zadania, organizował życie w kamienicy. Ale ludzka wytrzymałość miała oczywiście swoje granice. Kiedy pracowałam w punkcie sanitarnym, byliśmy już otoczeni przez Niemców na Czerniakowie. Pamiętam, że weszłam do piwnicy, a tam ludzie nakładali białe płótno na kij od miotły. Powiedziałam, że nie wolno im wywiesić białej flagi, dopóki nie usuniemy stąd naszych chorych, bo inaczej Niemcy zabiją wszystkich. Podniósł się wrzask.
     - Wpadła pani w panikę?
     
- Nie, wyciągnęłam pistolet i strzeliłam dwa razy w sufit. Ludzie natychmiast umilkli, wtedy wytłumaczyłam im wszystko na spokojnie. Zdążyliśmy wynieść rannych.
     - Transportowała pani rannych kanałami?
     
- Trzy razy. Zawsze z przewodnikiem, który szedł jako pierwszy oświetlając drogę świeczką. Ja byłam bardzo wrażliwa na zapachy, więc za pierwszym razem od tego odoru niemal nie straciłam przytomności. Ale kolega dał mi kilka razy po twarzy i oprzytomniałam. Smród jest nie do zniesienia tylko na początku, później już się go nie czuje. Gorsze jednak, że przekrój kanałów jest różny i czasem bardzo długie odcinki trzeba było przemierzać w pochylonej pozycji. To było przedziwne wrażenie, wchodziło się do kanału na Starówce, gdzie były już tylko zgliszcza, ludzie wybrudzeni, rozczochrani. A kiedy wychodziło się na Wareckiej przy Nowym Świecie, po ulicy chodziły panie umalowane, uczesane, w oknach były szyby, na drzewach liście, inny świat.
     - Był czas, żeby to sobie w głowie ułożyć, żeby się zastanowić nad sensem?
     
- Nie, wówczas nie było czasu na filozofię. Byliśmy głodni, potwornie zmęczeni. I przybici. Wie pan, pod koniec działy się rzeczy przekraczające wyobraźnię, których głównymi bohaterami byli nie Niemcy, ale Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Białorusini. W fabryce Franaszka znaleziono całe tony ludzkich popiołów. Pijani Ukraińcy gwałcili, a potem zabijali młode dziewczyny na oczach ich matek.
     - Dziś jest czas na oceny.
     
- Więc wsłuchuję się w to, co mówi Norman Davies. A on twierdzi, że gdyby nie Powstanie, Sowieci zdążyliby dojść do Francji.
     - Po raz kolejny w historii ratowaliście innych.
     
- Nie, to nam przede wszystkim powstanie wówczas było potrzebne. Nie mogliśmy już żyć w ciągłym strachu i upodleniu
     - Rozpoznaje pani we współczesnej młodzieży swoich kolegów z 1944?
     
- Jestem powściągliwa w krytykowaniu. Nie daj Boże, żeby we wszystkim nas naśladowali, bo nie będzie to najlepszy przykład (śmiech). Pamiętam, jak moja babcia narzekała przed wojną "jaka to straszna młodzież mieszka na Woli". To między innymi ta "straszna młodzież" walczyła w 1944. Był później jeden taki moment, kiedy nagle ta atmosfera z powstania wróciła - gdy wybuchła Rotunda. Mnóstwo ludzi bezinteresownie pospieszyło wówczas z pomocą. Jest w ludziach wiele piękna, tylko często głęboko je kryją.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska