
Niedaleko, bo w Topolinku mieszka kolejna jubileuszowa para: Ewa i Henryk Marchewkowie. - Tak, zdarza nam się pokłócić. Zawsze o to samo. O sól! - zdradza pani Ewa. - On to by jej do jedzenia łyżkami sypał.

- A żebyśmy się poznali, to dwa autobusy musiały się popsuć, a jeden musiał być przepełniony - wspomina. - To było 4 grudnia 1967 roku. Wybierałam się z Topolinka do siostry do Trójmiasta. O godz. 6.10 miałam autobus do Przechowa. W Grucznie się popsuł. Dwie godziny czekałam na następny. Przyjechał, ale też się popsuł - w Dworzysku. Potem dostałam się do głównej trasy i liczyłam, że jakiś PKS zabierze mnie w dalszą podróż. Ale jeden całkiem zapełniony przejechał obok i dopiero kolejny mnie zabrał. Już nie zdążyłam do Terespola na pociąg. Zobaczyłam jeszcze jak odjeżdża - pamięta jak dziś. - Musiałam poczekać do popołudnia na następny na dworcu.

A na peronie stał pan Henryk. Podszedł, zagadał... - Wyglądał jak smarkacz. Mnie tacy nie interesowali. Wymieniliśmy się adresami, ale ja ten jego od razu wyrzuciłam. On mojego - nie. Zatrzymał. I napisał do mnie po dwóch tygodniach.
