
W kolejnych sezonach zabrakło światowych sukcesów, ale Rose, mimo zmagania się z kontuzjami, wciąż był zdecydowanym liderem toruńskiego zespołu Stali. W pierwszym meczu tragicznego sezonu 1970 zdobył w Tarnowie siedem punktów (torunianie przegrali z Unią 24:54), ale już w drugim, rozegranym w Toruniu z Gwardią Łódź (58:19) „wykręcił nie tylko komplet, ale i rekord toru!

Aż w końcu przyszedł nieszczęsny 19 kwietnia i mecz w Rzeszowie. Rose jakby coś przeczuwał. Niespecjalnie palił się do jazdy, bo tor nie był przygotowany idealnie. Nawet sami zawodnicy gospodarzy przestrzegali go przed mokrą nawierzchnią na szczycie pierwszego łuku, czyli tam, gdzie doszło do tragedii. I to już w pierwszym wyścigu. Mimo braku internetu czy telefonów komórkowych informacja o śmierci Mariana Rosego rozeszła się błyskawicznie. W Toruniu zapanowała żałoba. Nic dziwnego - Marysia znali i podziwiali tu przecież wszyscy...

Pogrzeb odbył się 24 kwietnia. Tego dnia życie w Toruniu praktycznie zamarło. Nigdy wcześniej i później miasto nie pamiętało tak wielkiego zgromadzenia. Według ówczesnych relacji w ostatniej drodze towarzyszyło bowiem Rosemu aż 60 tysięcy mieszkańców miasta! Na pogrzeb przyjechały też delegacje wszystkich polskich klubów i wielu zagranicznych. Trumnę nieśli koledzy z drużyny, a Jan Ząbik odpalił motocykl swojego mistrza.

- Był moim nauczycielem - twierdzi pan Jan. - To on w latach 60. namówił mnie, żebym spróbował sił w żużlu, to on dał mi pierwszy kombinezon i buty, a potem jeszcze przez wiele lat pomagał w treningach.