Ale nie bez powodu Merkel i jej doradcy uchodzą za mistrzów politycznego PR-u. Ktoś chyba uznał, że niemiecki team polityczny przeholował i należy zresetować sytuację. Rzeczywiście, w niedzielę okazało się, że "otwarte" Niemcy opuszczają graniczne rogatki. Porażka? Bynajmniej. Berlin ugrał wszystko, co było do ugrania.
Choć premier Węgier był jednym politykiem, który konsekwentnie realizował porozumienie dublińskie (uchodźca musi zarejestrować się w pierwszym kraju unijnym, do którego trafia), dorobiono mu gębę faszysty. W szczycie medialnego zainteresowania na całym świecie Niemcy - na przekór XX-wiecznej historii - objawiły się jako przyjazny azyl i ojczyzna ludzi, którzy potrafią dzielić się swoim bogactwem (wynikającym - a jakże - z gigantycznej nadwyżki eksportowej).
Tłum 31 tys. uchodźców, które mają przyjąć Niemcy nie stanowi dla nich większego problemu. Dość powiedzieć, że tylko w 2013 roku osiedliło się w tym kraju 1,2 mln. nowych mieszkańców. Póki trwa gospodarcza koniunktura, nie przełoży się to na problemy społeczne. Co ciekawe, Niemcy szeroko otworzyli drzwi dla imigrantów z Grecji (via Węgry) - grupy zamożniejszych Syryjczyków. Zamykając granicę, zatamowali falę napływającą z Włoch, zdominowaną przez ubogich desperatów z czarnej Afryki.
Ewa Kopacz przegrała sprawę imigrantów z kretesem. Zamiast miotać chaotycznie liczbami nakręcając społeczne lęki, trzeba było jasno zadeklarować - gotowi jesteśmy pomóc, ale na naszych warunkach. Pomóc tym których uznamy za najbardziej poszkodowanych. Zamiast tego wysłany został w świat komunikat o "problemie ksenofobii" i "niewdzięczności". A więc piłka znowu jest po niemieckiej stronie.