Marek Cichosz - pełen sprzeczności. To potwierdzają jego dwa wykluczające się marzenia. Primo: posiadanie rodziny, sekundo: powrót do... zakonu.
Spędził tam pięć lat. Gdy znalazł się za murami klasztoru miał piętnaście lat. Opuścił go jako dwudziestolatek.
- Wojna duchowa toczyła się we mnie półtora roku. Gdy wyszedłem poczułem ulgę. Nie potrafiłem sobie jednak odpowiedzieć na pytanie: co dalej? - wyjaśnia.
Pasję odnalazł już jako dojrzały mężczyzna.
To było siedem lat temu. Marek stracił pracę w Apatorze, z którym był związany od 16 lat. Zajmował się tam transportem. Przeszedł do ochrony. To zupełnie inny rodzaj pracy. Mniej absorbujący. W wolnych chwilach zaczął "dłubać" w drewnie.
- Moje mieszkanie wymagało remontu, ale nie miałem na to pieniędzy. Sam koszt mebli kuchennych to kilka tysięcy złotych. Postanowiłem więc zrobić je z materiałów odzyskanych. Od podstaw do samego końca - opowiada.
- Ile to cię kosztowało? - pytam.
Marek zastanawia się i odpowiada: - Lakier, paliwo, bo trzeba było trochę pojeździć, śruby i prąd. To chyba wszystko.
Podstawą konstrukcji były stare skrzynki. Marek nie rysował projektu. Bo meble robił z tego, co miał.
- Drewna nigdy nie wyrzucam. Schodziłem do piwnicy i przeglądałem moje zasoby - mówi.
Bez pośpiechu, w swoim tempie.
- Jeśli już coś zacznę, to doprowadzam to do końca. Ale pod jednym warunkiem: nie można mnie poganiać - odpowiada.
Po kuchni były kolejne rzeczy. Na przykład misternie rzeźbiony sekretarzyk. Małe szuflady, fikuśne nogi. Wyszło fantastycznie.
Cały remont trwał trzy lata. - Została jeszcze deska klozetowa - śmieje się Marek. - Na pewno jednak nie kupię jej w sklepie. Będzie prawdopodobnie z dębiny i o niekonwencjonalnym kształcie.
Marek robi też miecze samurajskie, co wynika z jego zainteresowania orężem. Akurat one, ponieważ:
- Fascynuje mnie ich kształt, kunsztowne zdobienia i wykonanie - wyjaśnia.
W domu nie ma jednak ani jednego. Stwarza je i rozdaje, np. na prezenty.
- Przywiązuje się do swoich umiejętności, a nie do pracy - mówi.