Marta Kuźba od 15 lat prowadzi z mężem sklep "Party Shop" przy ul. Gdańskiej w centrum Bydgoszczy. Oferuje on m.in. dekoracje na urodziny i inne imprezy. Powodów do świętowania jednak nie ma. - Interes słabo się kręci - przyznaje współwłaścicielka sklepu. - Markety odbierają nam klientów. Działamy na granicy opłacalności. Doszło do tego, że towar bierzemy prosto od producentów, a już nie z hurtowni.
To, co mówi, potwierdzają statystyki. Bieżący rok będzie pierwszym, w którym markety ogółem sprzedadzą więcej niż lokalne sklepiki razem wzięte. Dyskonty, super- i hipermarkety będą miały 51-procentowy udział w rynku - wynika z raportu "Handel detaliczny artykułami spożywczymi w Polsce 2014", autorstwa firmy badawczej PMR. W zeszłym roku było to niecałe 49 procent. A jeszcze cztery lata temu czterech na dziesięciu klientów zaopatrywało się w dużych sieciówkach.
W całym województwie właściciele małych lokalnych sklepów narzekają na zastój w biznesie. - Otwarcie każdego następnego marketu to dla nas cios - przyznaje Albin Wiśniewski, który z żoną prowadzi delikatesy w Świeciu. - Już ćwierć wieku mamy sklep - dodaje pan Albin. - I coraz gorzej jest. Zamknąłbym interes, ale gdzie znajdę inną pracę? Muszę jakoś przetrwać do emerytury.
W Toruniu w branży jest podobnie. - Równia pochyła. Z roku na rok sprzedaż mamy mniejszą - ocenia Elżbieta Mietkowska, od 15 lat właścicielka sklepu przemysłowego "Ejna".
- Zdarza się, że pojawia się jeden klient na godzinę - opowiada Mietkowska. - Jedyne, czym możemy go przyciągnąć, to cena. A te są wysokie. Czasem w hurtowni jest drożej niż w markecie.
Cena ceną, ale jakość jakością. - Na jakość teraz mało kto zwraca uwagę - twierdzą handlowcy. - Na hali w markecie można kupić skarpety za złotówkę, a bluzkę za 10 złotych. Chińszczyznę taką. My w hurtowniach kupujemy towar przeważnie od polskich producentów, przynajmniej za dwa razy tyle, a przecież jeszcze chcemy zarobić. Na ZUS, inne opłaty. I na przeżycie. Klient potem przychodzi i narzeka: "Ale drogo macie". Nic nie odpowiadają, bo to przecież prawda. Niektóre butiki i inne lokalne sklepy tak cienko przędą, że zwalniać muszą. - W tym roku musiałam pożegnać się z dwiema pracownicami - dodaje Mietkowska. - Zostałam sama w sklepie.
Marek Zieliński, wiceprezes Stowarzyszenia Kupców Targowiska Osiedle Kapuściska w Bydgoszczy, mówi o dyskontach. - To właśnie małe markety są dla nas największym zagrożeniem. Człowiek w pięć minut zrobi w nich zakupy. Za małe pieniądze.
Są handlowcy twierdzący, że za komuny było lepiej. - Obecnie prowadzić sklep to jak uczestniczyć w zajęciach szkoły przetrwania - porównują.
W samej Bydgoszczy średnio raz na dwa miesiące kolejny dyskont się otwiera. - Powinno być o połowę mniej marketów - uważa Jan Sielski, prezes Kujawsko-Pomorskiego Zrzeszenia Handlu i Usług w Bydgoszczy.
On sam działa w branży od 32 lat. - Tylko w mojej okolicy od początku tego roku zlikwidowano cztery sklepy. Kilka następnych zmieniło branże. Sprzedając inny asortyment, próbują się ratować. Sielski zaznacza: - Kilkanaście lat temu przyszła do nas z Zachodu moda na stawianie marketów. Teraz jednak na Zachodzie panuje już inny trend: stawia się na handel tradycyjny i zakupy w małych, lokalnych sklepach. Niech ta moda do nas też zawita. Czekamy. A inni kupcy czekają za ladą, wypatrując, aż wreszcie przyjdzie klient
