Skąd taka długa „miłość” do wioślarstwa? Był pan wioślarzem?
Próbowałem swych sił w szkole średniej, lecz byłem za lekki, co najwyżej mogłem spełniać rolę sternika. To jednak mi nie odpowiadało. Za to pasjonowałem się turystyką kajakową, lubiłem podróżować. Opłynąłem w kajaku Mazury, spłynąłem Dunajcem. Do wioślarstwa i Wisły trafiłem trochę przypadkowo, a związane to było z podjęciem w październiku 1957 roku pracy grudziądzkim PKP oddziale drogowym, zajmującym się utrzymaniem linii kolejowych. Kolei to u mnie tradycje rodzinne, albowiem ojciec był dyżurnym ruchu. Naczelnikiem oddziału, w którym podjąłem pracę, był Leon Manowski, będący prezesem Kolejowego Klubu „Wisła”, a zarazem mój sąsiad. Wiedział, że jestem pasjonatem sportu, kibicem wielu dyscyplin sportowych, więc zaproponował mi włączenie się do prac zarządu Wisły. Propozycja została przyjęta i tak to się zaczęło i trwa po dzień dzisiejszy.
Prezesem Wisły został pan wybrany w 1999 roku, a wcześniej?
Rozpocząłem od roli sekretarza. To była duża odpowiedzialność, wiele działań musiałem wykonywać dla sekcji, dla funkcjonowania i utrzymania obiektów. Dużo nauczyłem się w tym okresie od Edmunda Kaczmarka, prezesa Sądu Rejonowego w Grudziądzu, ówczesnego wiceprezesa Wisły, odpowiedzialnego za wioślarstwo. To był dla mnie wzór działacza sportowego o niezwykłej kulturze osobistej. Podjęcie w 1975 roku funkcji wiceprezesa do spraw organizacyjno – sportowych Wisły zbiegło się ze zmianą pracy. Zostałem naczelnikiem działu spraw zaopatrzenia w Rejonowej Kolei Państwowej.
Jego siedzibą mieściła się jednak w Toruniu. Nie myślał pan o przeprowadzce?
W żadnym wypadku. Przez kilkanaście lat codziennie przemierzałem trasę Grudziądz – Toruń - Grudziądz.
I był czas na działalność społeczną w klubie?
Był, lecz niezbędna była aprobata do moich poczynań przez żonę Barbarę i dwójkę dzieci. Na szczęście ją otrzymałem i wespół cieszyliśmy się z realizacji kolejnych inwestycji na naszej przystani czy sukcesów wioślarek i wioślarzy. Wspierał mnie również kolejowy zakład opiekuńczy w zakresie utrzymania obiektu i transportu.
Czy podobnie jak Zygfryd Żurawski, prezes RTW Bydgostii, jeździł pan na wszystkie mistrzostwa Polski i dopingował swoich reprezentantów?
Oj wielokrotnie spotykaliśmy się z moim przyjacielem Zygfrydem na krajowych regatach. Cieszyliśmy się z sukcesów, jak choćby podczas mistrzostw świata w Linzu, gdzie złoty medal w czwórce bez sternika zdobyli Mikołaj Burda z Bydgostii i nasz Mateusz Wilangowski, a w następnym biegu czwórek podwójnych srebro dołożyła Marta Wieliczko. Wymienialiśmy opinie na temat tego co się dzieje w wioślarstwie. Jak zdobywać fundusze na modernizację i rozbudowę obiektów.
I jak widać są tego widoczne efekty. Marina „Wisły” prezentuje się bardzo okazale.
To zasługa wielu przychylnych klubowi ludzi, jak choćby prezydentów Grudziądza. Największy wkład miał Robert Malinowski, zasiadający w Ratuszu przez trzy kadencje, brat naszego tragicznie zmarłego mistrza olimpijskiego Bronisława. To dzięki niemu nastąpiła rozbudowa klubowej infrastruktury, wybudowanie Mariny czy kapitalny remont zabytkowego ponad 100-letniego budynku przystani wioślarskiej, łącznie z wyposażeniem siłowni w sprzęt i urządzenia. Bardzo dobrze mi się współpracuje z obecnym włodarzem miasta Maciejem Glamowskim. Zawsze mogłem liczyć na wszechstronne wsparcie ze strony Piotra Całbeckiego, marszałka województwa kujawsko - pomorskiego.
Byliście też z prezesem Żurawskim twardymi negocjatorami, kiedy Magdalena Fularczyk postanowiła przenieść się z Wisły do RTW Bydgostii.
Magda była naszą wychowanką, już wtedy mistrzynią świata i kandydatką do medalu olimpijskiego. Wiedziałem, że dobrze robi przechodząc do Bydgostii. Tam miała szansę na dalszy rozwój, tam mieszkał i pracował jej narzeczony, a obecnie mąż Michał. I miałem rację. W Londynie Magda zdobyła brązowy, a w Rio de Janeiro złoty medal olimpijski. Nam należała się jednak nam finansowa rekompensata. Twarde negocjacje nie wpłynęły na nasze stosunki. Nadal współpracujemy. Wioślarki i wioślarze też.
Fularczyk – Kozłowska, to nie jedyna olimpijka i medalistka z Wisły.
Pierwszymi olimpijkami były w 1976 w Montrealu Róża Data i Danuta Konkalec, a cztery lata później w Moskwie rywalizowały, zmarła w tym roku w lipcu Beata Kamuda oraz Wanda Piątkowska. Przed trzema laty w Tokio ogromnie cieszyliśmy się ze srebrnego medalu Marty Wieliczko w czwórce podwójnej. Dwukrotnie przed szansą na olimpijski medal stanął Mateusz Wilangowski. W Rio w ósemce był piąty, a Tokio w czwórce bez sternika - siódmy. Rezerwowymi byli Jessika Sobocińska i Maciej Mattik. Należy podkreślić, że wszyscy są wychowankami naszego klubu, a ich sukcesy, także na mistrzostwach świata i Europy, nie byłyby możliwe bez ich szkoleniowców: Zdzisława Tokarczyka i Ryszarda Świerczyńskiego oraz w ostatnich latach Krzysztofa Zielińskiego i Jakuba Urbana.
Czuje się pan spełniony w roli prezesa?
Gdy rozpoczynałem swoją prezesurę zapisałem sobie credo, które chciałbym przytoczyć: „Wierzę, że w najbliższym okresie nowego tysiąclecia zapewnimy zawodnikom nowoczesny sprzęt sportowy, obiekt i urządzenia doprowadzimy do wysokiego standardu, a kolejne lata przyniosą zdobycze sportowe i zawodnicy będą zdobywać medale”. Myślę, że te zamierzenia zostały zrealizowane z nadwyżką.
W listopadzie będzie obchodził pan 91. urodziny, myśli pan o swoim następcy?
Mam nadzieję, że niebawem stery kierowania Wisłą przejmie Marta Wieliczko, chyba, że postanowi wiosłować do igrzysk w Los Angeles.
